O bluesie, rodzinie, która jest najważniejsza i modlitwie muzyką z Ireneuszem Dudkiem rozmawia Jan Drzymała.
W tym roku przypada 25-lecie Shakin’ Dudi. Kim właściwie jest Ireneusz Dudek: szalonym rockandrollowem czy ułożonym bluesmanam?
Jak każdy człowiek raz jestem czarny raz biały. Rock’n’roll jest dla mnie oddechem, lekkością. W Shakin Dudi teksty są nieco prześmiewne. Traktuję to na luzie. Wyrosłem z bluesa. Mam wielki szacunek dla artystów bluesowych, dlatego nagranie bluesowej płyty jest wielkim przedsięwzięciem. Nie chcę kopiować niczego. Chcę być sobą. Shakin’ Dudi i Dudek z bluesem to jedna całość. Kiedyś chciałem rozdzielić bluesa od Shakin’ Dudi. Rock’n’rolla traktowałem jak wygłup. Teraz widzę, że te kierunki do siebie się zbliżają. Po 25 latach Shakin’ Dudi jest już bardziej dojrzały.
Zaczynał Pan od klasyki…
Tak, od skrzypiec. Kiedy zmarł mój pierwszy nauczyciel, drugi chciał mi jakoś ułatwić. Myślał może, że nie lubię klasyki, a ja jako małolat po prostu nie lubiłem ćwiczyć… Przyniósł mi jakąś muzyczkę… pierdoły… i wtedy się wkurzyłem i powiedziałem: „Nie! Takich rzeczy nie będę grał”!
Skąd w takim razie wzięło się zamiłowanie do rock’n’rolla i bluesa?
Wtedy już słuchałem Stonesów. Miałem może 15 lat. Od początku chciałem uczyć się gry na gitarze, ale miałem za małe palce. Zły byłem, ale tata powiedział mi, że skrzypek zawsze jest szefem i dobrze, że gram na skrzypcach. Skrzypce ukształtowały moją wrażliwość.
Wychował się Pan w Katowicach. Śląsk to dobre miejsce dla bluesa?
Tak, bardzo dobre.
Dlaczego właśnie tu blues się tak mocno zakorzenił?
Niektórzy mówią, że tu jest ciężka praca, ciężkie życie, czarny Śląsk i czarny blues. Ja bym tego tak nie kojarzył. W Katowicach w „Ciapku” na Kościuszki w latach 60-tych koledzy grali to, co było modne w Anglii, a wtedy królował rythm’n’blues. Wtedy grało się do tańca. Ludzie chłonęli muzykę improwizowaną. Muzykę śpiewaną po angielsku. To było źródło, z którego blues zaczął promieniować na inne miasta. W Siemianowicach Józek Skrzek zaczął działać, ale on też zaistniał w „Ciapku”. Potem do Bytomia pojechaliśmy. W latach 70-tych blues przeniósł się do Tychów. Tam zaczął działać „Dżem”. Ale wszystko wyszło z Katowic. To się ostało w każdym ze śląskich muzyków. Blues to była edukacja, a potem chcieliśmy siebie pokazać.
A skąd wziął się Shakin’ Dudi?
Do około 30 roku życia grywałem w różnych konfiguracjach muzycznych. Nawet miałem taki okres, że czasem coś zaśpiewałem po polsku chociażby w „Apokalipsie”, ale jakoś nie wychodziło. Coś mnie tchnęło i założyłem „Shakin’ Dudi”. To pozwoliło mi pokazać, jaki mam zakres możliwości. Potem nagrałem płytę z big bandem, ale gdyby nie udało mi się wylansować „Shakin’ Dudi”, pewnie bym się gdzieś przekręcił przy jakimś piwie.
Pił Pan dużo, jak udało się z tego wyjść?
Dwa czynniki mi pomogły. Po pierwsze wiara, którą rodzice we mnie zaszczepili. Drugim była moja żona. Zanim wzięliśmy ślub kościelny, postawiła mi warunek: „nie podniesiesz kielicha”. Powiedziałem ok i przysiągłem przed Bogiem. Tak to już trwa ponad 20 lat. Nie wiem, w jakim stopniu byłem uzależniony, ale nie chcę też mówić, że nie byłem. Patrzę na Polaków, szczególnie na bigbitowców, i zaryzykuję stwierdzenie, że przynajmniej połowa społeczeństwa jest uzależniona od alkoholu. No bo skoro nie można się spotkać bez alkoholu, imprezy nie mogą się odbywać bez picia, to znaczy, że jesteśmy uzależnieni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.