Moja babcia powiedziała kiedyś, że małe dzieci i starzy ludzie są „po jednych pijondzach”, czyli są bardzo podobni.
Pamiyntom jak za bajtla – kiedy miałem cztery lata – postanowiłem zostać ministrantem.
Początkowo rodzina niezbyt się tym przejęła. Wszyscy sądzili, że przejdzie mi tak szybko, jak chęć zostania kominiorzym czy indianerym. Ja jednak, jako uparty Ślązok, sprawę potraktowałem bardzo poważnie. Swoje postanowienie rozpocząłem realizować od zorganizowania sobie odpowiedniego ubrania. Bo przecież nawet dzieci wiedzą, że ministranta poznaje się głównie po ubraniu. A więc…
Najłatwiej poszło mi z komżą, którą udało się wygrzebać w babci szafie. Była to stara koszula. Wszyscy w domu natychmiast mieli do mnie pretensje o bałagan w okolicy szafy, ale ja się nie dałem zniechęcić.
ARCHIWUM/GN
Rok 1967
Ministrant w kraglu, w koszuli po babci i z dzwonkiem na patyku. Czy pozwolilibyście tak ubranemu synkowi iść do piekarza po bułki?
Następnym krokiem było wymarudzenie, aby ktoś mi uszył kragiel, czyli kołnierzyk. Oczywiście czerwony. Tego psychicznego napięcia nie wytrzymała w końcu ciocia Hela i uszyła. Był nawet zapinany na hoczyk. W tej sytuacji wobec coraz większego oporu rodziny poszedłem na kompromis. Zrezygnowałem z przerobienia starej czerwonej spódnicy, a całą swoją energię skupiłem na pozyskaniu dzwonka. Bo przecież powszechnie wiadomo, że ministrant jest w kościele najważniejszy, kiedy dzwoni.
W tym celu początkowo chciałem rozebrać stary budzik albo dzwonek przy drzwiach wejściowych, ale przypomniałem sobie, że dziadek ma jakiś dzwonek, którym na wiosnę wygania szpoki z cześni.
Z tak skompletowanym strojem i z odpowiednio dzwoniącym sprzętem nie rozstawałem się ani na chwilę. Uciekałem tak z domu do kolegów. Tak, musiałem uciekać, bo nikt z rodziny nie chciał mnie w tym ubraniu wypuścić poza plac i ogród. A jaka była awantura, gdy w tym stroju chciałem iść do sklepu albo do piekarza po żymły, czyli bułki. Cała rodzina marudziła, że to wstyd, że gańba, i straszyli, że mnie ukradnie haderlok, czyli człowiek skupujący stare szmaty. Taki to rodzina miała ze mną problem. Takie problemy miewa się z małymi dziećmi. Ale…
Moja babcia powiedziała kiedyś, że małe dzieci i starzy ludzie są „po jednych pijondzach”, czyli są bardzo podobni. Czy to jest prawda? Zdarza się czasami, że niektórzy z tych, co kiedyś tępili dziwactwa dzieciństwa, teraz na starość też nie są od nich wolni. No bo jak nazwać bezkrytyczne wiązanie się z jedynie słusznym źródłem informacji. Jak nazwać trwanie w nieumiarkowanych emocjach względem tej czy innej partii politycznej.
Gdzież się podziały ich niegdysiejsze nauki o tym, że trzeba mieć w życiu oczy szeroko otwarte… Gdzie są te mądrości, które przestrzegały dzieci przed zgubnym wpływem zbyt długiego gapienia się w telewizor. A gdzie te inne rozsądne namawiania, żeby nie trzymać wszystkich jajek w jednym koszyku…
Gdzie?
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.