Film Nicholasa Raya z 1955 roku przeszedł do historii, jako pierwszy, w którym bez ogródek ukazano prawdziwe problemy z jakimi zmagała się amerykańska młodzież.
Wcześniej problemów wieku dojrzewania - frustracji, samotności, rodzinnych sporów i szkolnych dramatów - Hollywood zdawało się nie zauważać. W „Buntowniku bez powodu” jest inaczej.
Oto na ekranie jest nam dane oglądać całą galerię odrzuconych nastolatków, którzy nie radzą sobie ze szkolną przemocą, czy domową atmosferą, w której żony, matki, czy teściowe dominują nad stłamszonymi i zniewieściałymi ojcami. W których ojcowie nie potrafią dać sobie rady z przemianą córek w kobiety. Powody do buntu więc są – tylko dorośli zdają się ich nie zauważać.
Czasem można spotkać się z tezą, iż film Raya był tym dla kina, czym „Buszujący w zbożu” dla literatury. Ogromna w tym zasługa odtwarzającego tytułową rolę Jamesa Deana. Kultowa kreacja, jaką aktor stworzył, przeszła do legendy. Zwłaszcza, że krótko potem zginął w tragicznych okolicznościach i choć wystąpił tylko w trzech filmach, do dziś uchodzi za jedną z ikon Hollywood i Stanów Zjednoczonych.
„Dean nie wkracza, nie wstaje i nawet unika poruszania się: można by powiedzieć, że wisi. Wygląda jakby się zaczepił o mebel; gdy wchodzi, robi to ukradkiem, ukosem, sprawia wrażenie, że rozgląda się za wieszakiem, ale nie, żeby umieścić się tam jako eleganckie futro, lecz jako ludzka szmata” – pisał o specyficznym stylu gry aktora Zygmunt Kałużyński.
Młodzież w połowie lat ’50 uznała pozującego na „młodego gniewnego” Deana za swego idola. Zaczęto go cytować, naśladować, dzięki czemu stał się on swoistym patronem nadciągającej rewolucji obyczajowej. Gdy wreszcie do niej doszło, zmieniło się nie tylko społeczeństwo, ale i hollywoodzkie kino.
Marginalizowani i pomijani dotąd nastolatkowie stali się właściwie głównymi bohaterami i odbiorcami amerykańskich, kinowych hitów. I tak jest do dziś…
***
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów