Kolejna niezwykle udana i świetnie napisana „śląska książka” Henryka Wańka.
Siermiężna, PRL-owska rzeczywistość lat ’80. W dużej mierze to właśnie ona jest „bohaterką” nowej powieści Henryka Wańka. Ale jest i bohater – Martin Klimek (niemiecki dziennikarz o górnośląskich korzeniach), który, choć bardzo się stara, nie potrafi pojąć Polski, polskości i Polaków.
Bo też, jak pisze autor, nie ma jednej Polski. „Bo poza państwową Polską Rzeczpospolitą Ludową i antypaństwową Polską marzycieli, jest jeszcze trzecia – kościelna. Później czwarta, czyli kraj półgłówków, którzy mają się za mądrych, oraz ludzi mądrych, których półgłówki nie dopuszczą do głosu. I tak dalej. Można ją dzielić w nieskończoność, bo jeszcze jest jakiś rząd w Londynie, a najwięcej polskich mieszkańców liczy Chicago. Zwykłym rozumem nie da się tego ogarnąć. W tej wielości, która wygląda na ósmy cud świata, można się pogubić i nigdy już nie odnaleźć”.
Klimek w polskości się gubi, więc „idzie w śląskość”. Mgliste wspomnienia ze swego śląskiego dzieciństwa, pojedyncze zdania, które po śląsku wypowiadali łojcec, czy ujek, stają się dla niego pretekstami do kolejnych dziennikarskich wypraw na Śląsk, dzięki którym powstają znacznie ciekawsze artykuły prasowe, niż te, które piszą inni zagraniczni korespondenci, praktycznie nie ruszający się z Warszawy.
Dzięki swej wielokulturowości Śląsk jest dla Klimka regionem bardziej wciągającym, intrygującym i tajemniczym. Jest niczym tekst maryjnej przepowiedni z Barda Śląskiego, którą „nawet ktoś zapisał, mieszając słowa niemieckie z łacińskimi, czeskimi i polskimi”. A to nie wszystko, bo w „Obcym w kraju urodzenia” godo się jeszcze po śląsku oraz w gwarze lwowskiej.
Bardzo ciekawy to miszmasz i kolejna, niezwykle udana i świetnie napisana książka Wańka o Śląsku, czego - przyznaję szczerze - się nie spodziewałem. Nie chciało mi się wierzyć, że autor będzie w stanie pisać porywająco o szaro-burych latach ‘80.
Owszem, taki wiek XVI, czy XVII, to co innego. Poprzednia wańkowa publikacja („Jak Johannes Kepler jadąc do Żagania na Śląsku zahaczył o Księżyc”) była przecież swoistą łotrzykowską powiastką filozoficzną. Małym arcydziełem, do którego mam ochotę wracać over and over again. Ale żeby tak samo dobrze czytało się książkę o PRL-u? A jednak. Od „Obcego w kraju urodzenia” też nie potrafiłem się oderwać.
Jak on o robi, że potrafi tak pisać? Oto jest pytanie…