W Ameryce wszystko musi być big, czyli wielkie. Wielkie burgery, wielkie budynki, wielkie ambicje i kariery. Czyż nie tak postrzegamy tę (mityczną niemalże) krainę zza Oceanu?
I właśnie o tej Ameryce postanowili, po raz kolejny, opowiedzieć nam bracia Coen. Choć, jak to w ich filmach zwykle bywa, ze sporym dystansem, ironią i przekorą.
Nakręcony w 1998 roku „Big Lebowski” zaczyna się niczym western. Opowieść snuje narrator-kowboj, ale bardzo szybko orientujemy się, że wcale nie będzie to kolejna, sztampowa opowieść z Dzikiego Zachodu. Akcja filmu rozgrywa się bowiem na początku lat ’90 XX wieku. Głównym bohaterem jest tu podstarzały hippis, Jeffrey "Koleś" Lebowski (najbardziej wyluzowana postać w dziejach kina!), a więc ktoś, kogo raczej kojarzymy z przełomem lat ’60 i ’70. Zaś wszystko to, co mu się przydarza, przypomina raczej fabułę klasycznego filmu noir, czyli gatunku, który swe największe triumfy święcił w kinie w latach ’40.
Pomieszanie z poplątaniem? Nie! Bowiem bracia Coen zdecydowali się na swoistą kinematograficzną i postmodernistyczną podróż w czasie – przez historię Ameryki, ale także amerykańskiego kina (w filmie znajdziemy nawet sekwencję musicalową, czy absurdalne sceny z fikcyjnego filmu pornograficznego).
Raz po raz bohaterowie wspominają o kolejnych „amerykańskich” wojnach – w Korei, Iraku, Wietnamie, John Goodman krzyczy coś o konstytucyjnych prawach, zaś na ścianie w mieszkaniu Jeffa Bridgesa wisi plakat z grającym w kręgle prezydentem Nixonem.
Niby film ten jest zwariowaną komedią pomyłek z porwaniem i okupem w tle, ale jego twórcy wciąż przemycają w nim aluzje znacznie poważniejsze. Niby ukazują na ekranie amerykański styl życia, w którym kino i kręgielnia to niemal świątynie, a jednocześnie nieustannie uświadamiają nam, że ów styl to tylko ułuda. Że absolutny eskapizm nie jest możliwy. Że, co najwyżej, można o nim pomarzyć… „Na tym chyba polega ta cała ludzka komedia” – mówi w finale wspomniany tu już kowboj-narrator.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o muzyce w tym filmie. To w jaki sposób Coenowie wykorzystują na ścieżce dźwiękowej kawałki takich wykonawców, jak Bob Dylan, Kenny Rogers, Gipsy Kings, czy Creedence Clearwater Revival to absolutne mistrzostwo świata. Fragmenty „Big Lebowskiego” z takimi utworami, jak „Hotel California”, „Just Dropped In”, czy „The Man in Me” można z powodzeniem „wyjąć” z filmu i potraktować, jak osobne etiudy, czy teledyski. To takie małe arcydzieła, umieszczone w tym kapitalnym obrazie, który jedni uważają za kultowy, inni za genialny. Jakkolwiek by go nie określać, spokojne można go umieścić na naszej portalowej liście Filmów wszech czasów
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...