Guillermo del Toro jest reżyserem, który posiada własny sposób opowiadania, własny język filmowy. Nie sposób jego filmów pomylić z dziełami innych twórców. Opowiada historie z pogranicza fantastyki i grozy. Tym razem zaprezentował melodramat według swojej wizji.
Filmy realizowane przez twórcę z Meksyku prawie zawsze są stylowe. Pełne stworów, istot nie z tego świata. Przerażających, ale i pięknych. Nie próbują straszyć wprost. Del Toro to filmowy esteta i piękno znajduje wszędzie. „Kształt wody” to melodramat przepuszczony przez jego wyobraźnię.
Rzecz dzieje się w Ameryce lat '60. W tle konflikt kubański. Jednym z wątków jest walka wywiadów. Widzowie oglądają świat ludzi – w tamtym czasie, ale często również dzisiaj – wykluczonych. Głowna bohaterka jest niemową. Ma dwoje przyjaciół – samotnego starszego mężczyznę i afro-amerykankę. Trudno o grono ludzi bardziej wyrzuconych poza społeczny nawias w tamtym czasie.
Laboratorium, w którym główna bohaterka pracuje jest wojskowe. Łatwo więc się domyślić, że jej antagonistą jest pełen twardych, konserwatywnych zasad, wierzący w Amerykę i amerykański styl życia wojskowy. Człowiek ten nawet ludzi dzieli na takich, którzy są dziełem Boga bardziej (on) i mniej (afro-amerykanie). Są też istoty, które nimi nie są.
Obiektem jej uczuć staje się przywieziony z Ameryki Południowej stwór. Tam czczony jak Bóg, w Stanach Zjednoczonych – obiekt eksperymentów.
Główna bohaterka mieszka w malutkim mieszkanku nad kinem. W korytarzu stoją puszki z taśmą filmową. Właściciel kina co rusz zaprasza ją na seanse. Podobnie jak reżyser swoich widzów. Świat przedstawiony jest światem kina i filmowej konwencji.
Eliza ma swoje królestwo (mieszkanie, spokój, przyjaźń, sferę bezpiecznej codzienności), które musi opuścić gdy spotyka swojego Boga. W kinie nad którym mieszka wyświetlany jest akurat film biblijny – specjalność Hollywood w latach kiedy toczy się akcja. Jest to jednak również pewne odniesienie dla opowiadanej historii (sam stwór z Ameryki Południowej do kina trafia. Jest zachwycony oglądanym widowiskiem). Kino to bowiem tutaj nie tylko rekwizyt, szczegół, element scenografii. Kino jest tego filmu równorzędnym bohaterem.
Nie jest to historia realistyczna. Reżyser opowiada nam baśń o księżniczce (jeden z jego ulubionych motywów), która musi się zmierzyć ze złym światem. I reżyser nie oszukuje. Gra tu w otwarte karty. O tym, że mamy do czynienia z bajką informuje nas jeden z bohaterów już na początku filmu.
To również historia niemowy, a więc osoby jakoś uszkodzonej, wadliwej, która znajduje miłość stwora podobnie wadliwego, właściwie potwora. To możliwe tylko w kinie.
Za to przecież kochamy kino. Dlatego oglądamy filmy. Za opowieści, co do których realizacji w świecie rzeczywistym pewności być nie może. W które jednak chcemy wierzyć.
Kto bowiem nie marzy o spotkaniu drugiej istoty, która nie dostrzeże w nim wad nawet tak zasadniczych, jak brak głosu. Z drugiej strony, kto nie marzy o spotkaniu osoby, której nie interesuje codzienność. Główna bohaterka niespecjalnie rozumie, nie jest zainteresowana „zimną wojną”. Podejmuje swoją walkę dla siebie. Dla szansy na spełnienie, dla której zaryzykuje życie.
Kto chce, zobaczy w potworze siebie. Kto inny identyfikował się będzie z Elizą. Lecz prawie wszystkim kino daje siłę w trudnych chwilach. W momentach ważnych decyzji, jak te które podejmuje główna bohaterka.
Świat, w którym żyjemy jest brutalny - Del Toro ma pewne związane z przemocą fetysze, jak rana na policzku, które i w tym filmie się pojawiają – ale sztuka czyni go lepszym i piękniejszym. Ten film należy do tego typu sztuki.
*
Film zdobył 4 oscarowe statuetki: dla najlepszego filmu, reżysera, scenografii i muzyki oryginalnej.
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...