Ponoć w kinie, jak w futbolu - nazwiska nie grają. A jednak, kiedy w czołowce pojawiają się plansze z napisami takimi jak: Rita Hayworth, Fred Astaire, czy Cole Porter, widzowie mogą być spokojni.
Nakręcone w 1941 roku „Marzenia o karierze” są przede wszystkim klasyczną, hollywoodzką komedią muzyczną. Opartą na farsowych schematach i zwrotach akcji, pełną niezliczonych gagów, tanecznych numerów oraz niezwykle klimatycznych piosenek, napisanych przez samego Cole’a Portera (najbardziej zapadają w pamięć balladowe, melancholijne "Since I Kissed My Baby Goodbye" i latynoskie "So Near and Yet So Far" – niezwykle urokliwa, salonowa rumba, fenomenalnie zatańczona przez duet Hayworth-Astaire).
Co ciekawe, Fred Astaire przeszedł do historii kina w parze z Ginger Rogers (w 1986 r. Fellini nakręcił nawet na ich cześć piękny, nostalgiczny film „Ginger i Fred”), ale sam Astaire twierdził, że to nie Rogers, a właśnie Hayworth była partnerką, z którą tańczyło mu się najlepiej.
Taniec, taneczne popisy, układy (wyczyny!) to z pewnością największa wartość i zaleta tego filmu. Weźmy np. taką scenę w koszarowym areszcie: na pierwszym planie szaleje stepujący Astaire, zaś w tle widzimy statystów i aktorów drugoplanowych, którzy przyglądają mu się z… rozdziawionymi gębami. Państwo wybaczą ten kolokwializm, ale inaczej ich reakcji określić nie sposób. Kamera uchwyciła ich zachwyt, oszołomienie, kiwanie głowami z niedowierzaniem. To ewidentnie nie jest grane, zaplanowane. Zresztą, czy i my, widzowie, nie reagujemy w ten sam sposób, oglądając króla parkietu w akcji?
Fabuła filmu jest stosunkowo prosta - to typowy bieg do ołtarza z przeszkodami. Zakochany w Hayworth Astaire „eliminuje” kolejnych rywali, przechodzi zwycięsko niezliczone próby i intrygi (nie straszna mu nawet dezercja z wojska), a wszystko po to, by w finale zdobyć rękę ukochanej.
Ale jest w tym filmie coś jeszcze: to wątek patriotyczny. „Marzenia o karierze” są bowiem przykładem amerykańskiego kina propagandowego z lat ‘40, mającego sprawić, by obywatele przychylniejszym okiem spojrzeli na armię, powołania do wojska, przygotowania do II wojny światowej. Z dzisiejszej perspektywy to może razić (miast przestrzegać przed tragedią, okrucieństwami wojny, twórcy ukazują U.S. Army jako wspaniałą instytucję dzięki której rekruci mają szansę przeżyć wielką przygodę. Starają się też natchnąć społeczeństwo entuzjazmem: jesteśmy wielcy, dzielni, odważni, więc żaden wróg nam niestraszny).
Ale takie refleksje rodzą się dopiero po seansie, bo w jego trakcie praktycznie się tej propagandy nie zauważa. Akcja filmu toczy się bowiem niezwykle wartko, a kolejne skecze, piosenki i nieoczekiwane zwroty następują po sobie błyskawicznie, sprawiając, że od początku do końca bawimy się wyśmienicie. Ani jednej chwili nudy, żadnych dłużyzn – po prostu: znakomita rozrywka zaserwowana przez fachmanów ze złotej ery Hollywood.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów