„Amadeusz” Miloša Formana to film o zazdrości, niepogodzeniu się z rzeczywistością i triumfie miernoty nad geniuszem. Triumfie – na szczęście – krótkotrwałym i pozornym. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że jednostka obdarzona talentem jest tu nad śnieg bielsza. To właśnie czyni tę uniwersalną opowieść jeszcze ciekawszą.
Gdy grupa doradców muzycznych na dworze cesarza Józefa II ma opisać muzykę Mozarta odpowiadają, że jest w niej „za dużo nut”. Gdy usłyszy to sam kompozytor – już z ust cesarza, po premierze jednej ze swych oper – uzna ów zarzut za absurdalny. Sprawi nie lada kłopot panującemu prosząc o wskazanie tych, które należy usunąć. Ludzie, którzy wcześniej ten niedorzeczny sąd wydali nie chcą uznać geniuszu Wolfganga Amadeusza, a może faktycznie go nie dostrzegają – za bardzo ich przerasta.
Historię bytności Mozarta w Wiedniu, na dworze cesarza Austrii opowiada, w retrospekcji, jego główny konkurent. Zazdrosny o sławę i talent wielkiego muzyka, nadworny kompozytor – Salieri. Jego opowieść jest ekspiacją na łożu śmierci
To on niszczy Mozarta ostatecznie. Czyni to w akcie zazdrości, ale i kary, którą – w swoim mniemaniu – wymierza Bogu za obdarzenie talentem kogoś tak niegodnego. Bo sam Wolfie – jak nazywa go żona – to w istocie hulaka (pije i chadza na niezbyt wyrafinowane przyjęcia), człowiek pełen pychy (nie chce się poddawać ocenie), nie mający zamiaru dostosowywać się do otaczającego świata (pomimo, że realne pieniądze przynosi nauczanie gry innych, on chce się poświęcić komponowaniu), ubliżający najbliższym (ojciec) i tym, którym winien szacunek (jak cała grupa nadwornych, wiedeńskich muzyków, z Salierim na czele).
Wątek transcendentny, jako że całą historię opowiada wierzący Włoch, który swoje dotychczasowe sukcesy przypisywał boskim interwencjom też jest w tym filmie nie bez znaczenia.
Geniusz jednak nie musi być nieskazitelny moralnie. Zadaniem artysty jest tworzyć wielką sztukę i przełamywać nią bariery. To Mozart czyni również i widzimy to w filmie kilkakrotnie – gdy wystawia „Wesele Figara”, gdy wprowadza do Teatru Narodowego (pomimo zakazu cesarza) sceny taneczne, baletowe.
Wolfgang Amadeusz Mozart nie jest zresztą jedynym dowodem na to, że wielkich artystów i ich dzieła poznajemy po latach. Tu jednak widzi jak jego główny oponent ma tego świadomość. Salieri jako jedyny swą małość w odniesieniu do geniuszu prawdziwego zdaje się widzieć. Pomimo to doprowadza swego konkurenta do ruiny.
Karą jest już za życia widok własnej klęski. Ksiądz, przez pewien czas uczeń konserwatorium, który do niego przychodzi nie zna żadnej z jego melodii. Mozartwoskie „Eine kleine Nachtmusik” poznaje od razu. Takoż samo i widz. Czas – ten największy z krytyków sztuki zachował muzykę wielką. Mozartowi przyznał rację.
Salieri uzurpował sobie więc boską moc. Popierając przyjęcie nowego muzyka na cesarski dwór dał mu życie. Potem je odebrał. Stąd w ostatniej scenie jego błogosławieństwo dla miernot tego świata. Ich Bogiem być może. Bóg prawdziwy ostatecznie triumfuje, tak jak „przyznany” przez niego talent.
Jest też w tym filmie fatalizm. Na przykładzie konfliktu Mozarta z Salierim widzimy jak zrozumienie potrzeb czasu, spryt, cynizm i konformizm (wszystko to jasno uwidacznia dworska „klika” muzycznych ekspertów) pokonują talent. Jest to prawda ponadczasowa, zawsze aktualna. Dlatego „Amadeusz” jest filmem wielkim, nawet jeśli historycznie nie do końca ścisłym.
***
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |