Bracia Coen uchodzą za jednych z największych, współcześnie żyjących, twórców kina. A jako, że należą do artystów niezwykle płodnych, niełatwo wskazać na ich jeden-jedyny, najwybitniejszy film.
„Fargo”, „To nie jest kraj dla starych ludzi”, czy „Big Lebowski” cieszą się ogromną renomą zarówno wśród kinomanów, jak i wśród krytyków. Wszystko to jednak filmy, których akcja toczy się współcześnie, a przecież dla Coenów niezwykle ważna jest także amerykańska tradycja i historia kinematografii zza Oceanu.
Obrazem, który cenią sobie zarówno filmoznawcy, jak i wielbiciele epoki lat ’40 jest bez wątpienia powstały w 1991 roku „Barton Fink”. Złota Palma na festiwalu w Cannes i oscarowe nominacje najlepiej świadczą o randze tego dzieła.
Niezapomnianą kreację pisarza przeżywającego kryzys twórczy stworzył tu John Turturro. Grany przez niego bohater – tytułowy Barton Fink – po pierwszych broadwayowskich sukcesach przybywa do Hollywood, gdzie za spore pieniądze zamiast teatralnej sztuki przez duże S ma odtąd tworzyć sztampowe scenariusze do filmów klasy B. Nowa rola wyrobnika, który porzucić musi swe intelektualne pasje i fascynacje nie przychodzi mu rzecz jasna łatwo…
Surrealistyczny hotel w którym się zatrzymał, jego podejrzani lokatorzy oraz dziwaczni hollywoodzcy scenarzyści i producenci, których nieustannie spotyka, także nie sprzyjają rozwojowi weny twórczej. Ale być może Barton tak naprawdę nigdy nie był w Hollywood?
W pierwszej scenie filmu widzimy naszego dramaturga za teatralnymi kulisami, zza których nadsłuchuje głosów dochodzących ze sceny, na której premierę ma jego pierwsza sztuka. Być może cała późniejsza akcja filmu jest wyłącznie jego fantazją, marzeniem, swoistym co by było gdyby moja sztuka odniosła sukces, a ja dostałbym propozycję z Fabryki Snów?
Na słuszność takiej interpretacji wskazywać może oniryczna poetyka filmu, w którym kafkowski bohater Coenów w kolejnych scenach, a to fantazjuje o pewnej plażowiczce, a to tańczy wariacko niczym Groucho Marx, by wreszcie odejść z płonącego (ale jakoś nie chcącego spalić się) hotelu, który może symbolizować tu piekło trwającego właśnie na świecie Holocaustu. Wszak szaleniec grany przez Johna Goodmana wykrzykuje w pewnym momencie do przerażonego Żyda-Finka słowa Hail Hitler!
Bez względu jednak na to, czy „Barton Fink” to zapis lęków i marzeń sennych bohatera, czy też fikcyjna i nieco odrealniona tylko opowieść traktująca o latach ’40 ubiegłego wieku, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mamy tu do czynienia z naprawdę wielkim - czerpiącym pełnymi garściami z amerykańskiej klasyki - kinem i zapowiedzią wspaniale rozwijającej się do dziś kariery braci Coen.
***
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...