„Obywatel Kane” uchodzi za najwybitniejszy film w historii kina. Kiedy jednak wczytać się teksty mu poświęcone, najczęściej… nie znajdziemy w nich zbyt wielu dowodów i argumentów przemawiających za jego wielkością.
Przygotowując niniejszy tekst przekopałem całe stosy recenzji i artykułów - zarówno ze zbiorów własnych, jak i z przepastnych katalogów czytelni filmoznawczych. Na przestrzeni dziesięcioleci recenzenci i krytycy nieprzerwanie pieją we wstępach i „zajawkach” nad wielkością filmu Orsona Wellesa z 1941, po czym przechodzą do burzliwej biografii reżysera i na niej właściwie poprzestają. Czytamy więc o genialnym nastolatku Wellesie, wystawiającym Szekspira, o jego sensacyjnym słuchowisku radiowym, w którym skutecznie nastraszył Amerykanów fikcyjną inwazją z kosmosu, czy też o konflikcie z magnatem prasowym Williamem Randolphem Hearstem, o którym „Obywatel Kane” w mniej, czy bardziej zawoalowany sposób opowiada. No dobrze, ale jak się to wszystko ma do samego filmu i dlaczego uchodzi za arcydzieło do dnia dzisiejszego?
Po pierwsze: „Obywatel Kane” to majstersztyk pod względem technicznym, na którym całe pokolenia twórców uczyły się operatorskiego i montażowego rzemiosła. Znakomite operowanie światłem oraz montaż wewnątrzkadrowy, są tego najlepszym dowodem. Dzięki zastosowaniu szerokokątnych obiektywów, które pozwalały tak samo wyraźnie pokazać zarówno plan pierwszy, jak i tło, Welles potrafił w jednym kadrze, w jednym ujęciu przedstawić to, na co wcześniejsi twórcy potrzebowaliby kilku scen. Również technika tzw. subiektywnej kamery (zza pleców prowadzącego filmowe śledztwo bohatera), po raz pierwszy została zastosowana w „Obywatelu Kane”, by o błyskawicznie zmieniającej się perspektywie (z żabią na czele) nie wspomnieć.
Po drugie: nowatorski jest sposób w jaki reżyser opowiada widzom swoją historię. Miast liniowości fabuły otrzymujemy szereg retrospekcji i różnych punktów widzenia (każda z osób znających Kane’a charakteryzuje go inaczej). Nowością jest także fakt, iż już w ciągu pierwszych kilku minut filmu poznajemy tak naprawdę całą historię życia głównego bohatera. Otrzymujemy ją w pigułce, w formie biograficznej kroniki filmowej, w której Welles stosuje m. in. ujęcia, jakie dziś są głównie domeną paparazzich (starzejącego się Kane’a ktoś filmuje ukrytą, chwiejącą się kamerą zza ogrodzenia jego posiadłości).
I wreszcie po trzecie: fascynująca i tajemnicza jest sama fabuła tego niezwykłego filmu. Podobnych Krezusów i Ludwików Bawarskich, którzy za swe fortuny budowali bajkowe pałace i teatry było w dziejach ludzkości niemało. Ale żaden z nich nie żył w wieku, w którym niemal o wszystkim decydują media. Także ich wpływ i oddziaływanie na życie wybitnej jednostki jest wartym zauważenia tematem tego wielkiego filmu.
Charles Foster Kane jest właścicielem prawdziwego medialnego imperium. Ale nie monopolistą. Musi się więc liczyć ze zdaniem innych opiniotwórczych dzienników i rozgłośni radiowych, a te nie zawsze widzą w nim amerykańskiego patriotę. Komunista! Faszysta! – czytamy w nagłówkach fikcyjnych gazet, które pojawiają się na ekranie. Ale czy przypadkiem podobnych rzeczy nie oglądamy i dziś?
Jak donosi miesięcznik „Film” (numer z IX 2010 r.), w amerykańskiej stacji telewizyjnej Fox ostatnimi czasy „można usłyszeć, że Barack Obama jest socjalistą, komunistą, faszystą bądź muzułmaninem (zależy, co akurat pasuje)”. Doskonale widać na tym przykładzie, iż obraz cywilizacji medialnej, jaki zaserwował nam w 1941 roku Orson Welles, do dziś niewiele się zmienił, zaś jej mechanizmy, precyzyjnie odkrywane w filmie, nadal funkcjonują i, co gorsza, maja się dobrze…
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |