Pierwszy chrzest Śląska nastąpił około 900 roku. Wtedy właśnie Śląsk był częścią Państwa Wielkomorawskiego, gdzie misję chrześcijańską prowadzili święci Cyryl i Metody oraz ich uczniowie.
Dotarli oni również na Śląsk, głosząc słowo Boże w języku słowiańskim i chrzcząc w obrządku wschodnim. Chrześcijaństwo to miało jakby rys słowiański, gdyż święci bracia przełożyli na język Słowian księgi liturgiczne, potrzebne im do prac duszpasterskich. W tym celu specjalnie opracowali alfabet głagolicki, który dostosowywał greckie litery do dźwięków słowiańskiej mowy.
Drugi jakby chrzest Śląska nastąpił, po 906 roku, gdy Państwo Wielkomorawskie upada, a Śląsk trafia w ręce Czech. Chrześcijańscy już wtedy Czesi kontynuują misję chrystianizacyjną na Śląsku, ale już nie w liturgii słowiańskiej, lecz łacińskiej. Brał w tym udział św. Wojciech, któremu jako praskiemu biskupowi podlegał pod względem kościelnym także Śląsk. I być może tego właśnie czasu dotyczą legendy, mówiące o pobycie św. Wojciecha w Bujakowie, Radzionkowie czy Jemielnicy.
Trzeci etap ukorzeniania się chrześcijaństwa na Śląsku nastąpił około 990 roku, kiedy po wojnach polsko-czeskich Śląsk przejął polski książę Mieszko I. Wówczas na Śląsku nastąpiła trzecia, tym razem polska misji chrystianizacyjna, a w 1000 roku powstała dla Śląska diecezja wrocławska, zależna od polskiego arcybiskupa z Gniezna.
Kiedy dzisiaj podczas pielgrzymek w Piekarach, Pszowie czy na Górze św. Anny przyglądam się charakterystycznej śląskiej religijności, intuicyjnie czuję, że jedną z jej przyczyn był ten dawny trzyetapowy chrzest Śląska. Bo co trzy chrzty, to nie jeden. Oczywiście nie chodzi o to, że kiedyś jakiegoś konkretnego Ślązoka chrzczono trzy razy, żeby lepiej chyciyło na fest, żeby trzymało – jak to sie godo – jak „wiara żydowsko”. Ten – jak można go nazwać – potrójny chrzest Śląska to tylko taki skrót myślowy, pokazujący bogate początki ukorzeniania się chrześcijaństwa w naszym regionie.
Ale ta jakby potrójność chrztu Śląska ma też swoją pouczającą symbolikę, która kojarzy mi się z kozą mojego kolegi.
Otóż kiedyś w dzieciństwie poszedłem z kolegą paść kozę. Po co? Żeby w czasie pasienia pograć sobie w bala.
Kiedy więc doszliśmy na miedzę, trzeba było łańcuch od kozy przymocować kolikiem do ziemi. Wtedy kolega uderzył bardzo mocno cegłówką w kolik. Niestety, efekt był mierny, bo od uderzenia rozleciała się cegłówka, kolik tylko się skrzywił i nie wlazł do ziemi, zaś koza uciekła. A my później zamiast grać w bala, goniliśmy kozę po całym polu. Oczywiście gdyby się klupnęło cegłówką trzy razy, ale lekko, to kolik byłby cały wlazł do ziemi i trzymałby mocno, a koza by nie uciekła. I być może właśnie chrystianizacja realizowana za mocno i za szybko może zaowocować „kozią wiarą” i jeszcze grozi zerwaniem się z łańcucha.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...