Dzisiaj proponuję spojrzeć na cnotę umiaru ze śląskiego punktu widzenia i to jeszcze w kontekście spraw języka polskiego i niemieckiego.
Katolicka nauka o Bogu uczy o cnotach kardynalnych, wyliczając: sprawiedliwość, męstwo, roztropność i umiarkowanie. Już sama nazwa - kardynalne - pochodzi od łacińskiego cardo, czyli zawias. Więc cnoty kardynalne dotyczą rzeczywistości zasadniczej dla chrześcijańskiej postawy. Bo przykładowo można dbać, by dzieci chodziły na nabożeństwa różańcowe, ale wysyłanie ich bez opieki przez ruchliwą drogę i gdy jest ciemno - to już brak roztropności. Podobnie nieroztropne jest mocowanie dębowych drzwi na byle jakich zawiasach.
Dzisiaj jednak proponuję spojrzeć na cnotę umiaru ze śląskiego punktu widzenia i to jeszcze w kontekście spraw języka polskiego i niemieckiego. A zatem już w XIII czy XIV wieku w klasztorach franciszkańskich na Śląsku pojawił się problem niechętnego przyjmowania do zakonu ludzi nieznających języka niemieckiego. To był wyraźny znak braku umiaru ówczesnych władz zakonnych, bo przecież skoro i tak wówczas liturgia była sprawowana po łacinie, to polszczyzna Ślązoków nie powinna była przeszkadzać w realizacji franciszkańskiego „pokoju i dobra” wobec mieszkańców Śląska, którzy mówili wtedy zasadniczo po polsku i częściowo po niemiecku.
Takich przykładów jest więcej i wspomnijmy tylko Józefa Lompę, którego w połowie XIX wieku rządzący wtedy na Śląsku Prusacy zwolnili ze szkoły za popieranie uczenia po polsku. Podobne problemy miał też młody Wojciech Korfanty, prześladowany jako uczeń w okresie niemieckiego kulturkampfu. Natomiast podczas drugiej wojny światowej dla niemieckiego okupanta mówiący po polsku Ślązok był po prostu - unsere feind, czyli nasz wróg. I to oczywiście nie miało nic wspólnego z miłością bliźniego.
Jest też druga strona medalu.Po powstaniach śląskich nie brakowało u nas środowisk, które wrogo odnosiły się do mówiących po niemiecku. Jeszcze silniej ta antyniemieckość ujawniła się po drugiej wojnie światowej, kiedy nawet zakazano uczenia na Górnym Śląsku po niemiecku, a niemieckie napisy na grobach czy pomnikach skuwano albo zalewano cementem. To też miało wpływ na traktowanie samej regionalnej kultury Śląska, która przez zapalonych germanożerców została uznana za podejrzaną i za bardzo niemiecką. A miały o tym rzekomo świadczyć między innymi takie gwarowe słowa jak gelynder czy hazok oraz popularne imiona jak Wilhelm czy Zygfryd.
Na szczęście nie brakowało na Śląsku ludzi, których cnota umiaru skłaniała do wzajemnego akceptowania się niemczyzny i polszczyzny. Dowodem na to jest niemieckojęzyczny dodatek do „Gościa Niedzielnego” - „Der Sonntagsbote” z lat 1926-1941.
Potwierdzają to też dawne katechizmy czy żywoty świętych, jakie w śląskich domach do dzisiaj znajdują się w wersji polskiej i niemieckiej. A wyraźnie uświadomiłem to sobie ostatnio, kiedy w pewnej kapliczce koło Raciborza zobaczyłem na parapecie dwie książeczki do nabożeństwa: polską - „Droga do nieba” i identyczną po niemiecku -„Weg zum Himmel”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…