Dawno przeżyłem już na tym Ponboczkowym świecie „Chrystusowe lata”, ale jeszcze „Abrahamowego wieku” nie mam. Więc niejednego już doświadczyłem i niejedno widziałem, a wszystko, co mi się przytrafiło, dzielę na radości i smutki.
Żeby jednak nie zwariować, to staram się pamiętać tylko rzeczy radosne i – zapewniam – nie ma to nic wspólnego ze sklerozą ani dyplomatyczną amnezją. Ludzi również dzielę na radosnych i smutasów. Przy pomocy takiego też kryterium segreguję media, polityków, sprzedawców w sklepach, a nawet świętych.
Oczywiście nie wszystkich świętych tak samo lubię. No bo przecież jakoś łatwiej mi porzykać, czyli pomodlić się do świętego Franciszka, który rozmawiał z wilkiem, czy do św. Antoniczka – co mówił kazanie do ryb. No chyba mi wolno korzystać z życia i brać z niego możliwie same radości. Chrześcijaństwo też przecież jest religią radosną. A jeżeli spotkam jakiegoś smucącego chrześcijanina, to się z nim staram nie kolegować. A skąd u mnie takie wyczulenie na ową radość?
Owszem, to chyba bardzo śląska cecha, ale nabyta. A więc już od najmłodszych lat miałem do czynienia z wesołymi ludźmi. Z wujkiem Wilusiem jadłem kartoflany szałot na wyścigi. W zakrystii jako ministrant oglądałem często, jak wikary bił się dla żartów z kościelnym na cingula – czyli sznurki do związywania księżowskiej alby. Głęboko w pamięci utkwiły mi też pewne rekolekcje prowadzone przez panewnickiego franciszkanina, kiedy na samym początku przebrał się za Indianina. Nie pamiętam już dokładnie, co mówił – ale było fajnie.
Jednak najradośniejszym człowiekiem napotkanym w dzieciństwie, który wprowadził w moją chrześcijańską świadomość wysokie standardy radości i poczucia humoru, była siostra katechetka, która przygotowywała mnie do Pierwszej Komunii św. Może słyszeliście o siostrze Norbercie?
To była „siostra aparat”, jakiej szukać po świecie ze świeczką. Potrafiła ciekawie opowiadać, zawsze była uśmiechnięta, jeździła na rowerze, ale i furmanką czy traktorem. Gdy natomiast nie mogła się na przystanku doczekać autobusu, to zatrzymywała jakąś ciężarówkę i jechała autostopem. Sam widziałem, jak kiedyś zatrzymała wywrotkę z piaskiem. Kierowca był tak zaszokowany, że stanął natychmiast, a siostra Norberta podwinęła „klasztorne kiecki”, wlazła do szoferki i pojechali.
Kiedy ją po latach odwiedziłem i zapytałem, o co się najbardziej w życiu modliła, odpowiedziała: „Modliłam się, żeby matka przełożona w klasztorze nigdy nie kazała mi zmywać garów. I Ponboczek mnie wysłuchał!”.
Najwyraźniej jednak zapamiętałem pewne wydarzenie podczas parafialnego odpustu. Wówczas siostra Norberta kupiła sobie kilka baloników. Natychmiast wokół niej pojawiły się dzieci, pytając, po co jej takie zabawki. A ona odpowiedziała: „Jak to po co? Przecież baloniki są jak dobrzy chrześcijanie i lecą wysoko, do nieba!”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.