publikacja 29.05.2012 23:45
Fragment książki Musaba Hasana Jusufa "Syn Hamasu".
Jeszcze w tym samym miesiącu w trakcie kolejnego spotkania z Szin Bet Loai oznajmił:
– Czas, żebyś zaczął. Oto twoje pierwsze zadanie.
Nareszcie! – pomyślałem.
– Zapiszesz się na studia i zrobisz licencjat.
Podał mi kopertę z pieniędzmi.
– To powinno wystarczyć na czesne i inne wydatki – powiedział. – Jeśli będziesz potrzebował więcej, daj znać.
Nie wierzyłem własnym uszom. Ale z punktu widzenia Izraelczyków to miało sens. Moja edukacja – szkolna i pozaszkolna – była dla nich dobrą inwestycją. Po co komu pracownik wywiadu bez wykształcenia i perspektyw? Poza tym gdyby otoczenie postrzegało mnie jako nieudacznika, naraziłbym się na podejrzenia – panowała opinia, że tylko nieudacznicy współpracują z Izraelem. Oczywiście w tej „mądrości ulicy” niewiele było prawdy – nieudacznicy nie mieli Szin Bet nic ciekawego do zaoferowania.
Złożyłem podanie na Uniwersytecie Birzeit, ale nie przyjęto mnie, ponieważ moje wyniki ze szkoły średniej były za słabe. Napisałem odwołanie, w którym wyjaśniałem, że moja sytuacja jest wyjątkowa z uwagi na pobyt w więzieniu. Zapewniałem, że jestem inteligentnym młodym człowiekiem i że będę dobrym studentem. Ale procedury nie przewidywały żadnych wyjątków. Pozostała mi zatem tylko jedna możliwość – zapisać się na kurs Uniwersytetu Otwartego Al-Kuds i uczyć się w domu.
Tym razem nauka szła mi całkiem dobrze. Byłem już nieco dojrzalszy i miałem znacznie silniejszą motywację. Komu należało za to podziękować? Moim wrogom.
Kiedy spotykałem się z oficerami prowadzącymi z Szin Bet, zapewniali mnie:
– Jeśli czegoś potrzebujesz, tylko powiedz. Być może chciałbyś się pomodlić albo dokonać obrzędu oczyszczenia? Czuj się tutaj swobodnie.
Jedzenie i napoje, którymi mnie częstowano, spełniały wymogi prawa islamicznego. Agenci bardzo się starali, żeby mnie w jakiś sposób nie urazić: nie paradowali w krótkich spodenkach, nie siadali z nogami założonymi na biurku i stopami zwróconymi w moją stronę. Zawsze okazywali mi szacunek. Dlatego chciałem się od nich uczyć. Nie zachowywali się jak trybiki w machinie wojskowej. Byli ludzcy i traktowali mnie jak człowieka. Każde spotkanie kruszyło kolejny fragment fundamentów mojego antyizraelskiego światopoglądu.
Powinienem uważać armię izraelską i wszystkich Izraelczyków za wrogów – takie przekonanie wpajała we mnie kultura, w której się wychowałem. Jednak mój ojciec nawet w izraelskich żołnierzach dostrzegał ludzi, którzy wypełniają swój żołnierski obowiązek. Dla niego problemem nie byli ludzie, lecz idee, które im przyświecają i nadają kierunek ich działaniom.
Loai przypominał mojego ojca bardziej niż jakikolwiek znany mi Palestyńczyk. Nie wierzył w Allaha, a mimo to darzył mnie szacunkiem.
Kto więc był teraz moim wrogiem?
Rozmawiałem z Szin Bet o torturach w Megiddo. Przyznali, że wiedzieli o wszystkim. Każdy ruch więźniów, wszystkie rozmowy były rejestrowane. Wiedzieli o tajnych przesyłkach w kulkach chlebowych i o namiotach tortur, a także o przejściu wyciętym w ogrodzeniu.
– Więc dlaczego na to pozwalacie?
– Po pierwsze, trudno zmienić tego rodzaju mentalność. Nie do nas należy uczyć Hamas miłości bliźniego. Nie możemy im po prostu powiedzieć: „Hej, nie torturujcie się nawzajem, nie zabijajcie się”. To nic nie da. Po drugie, Hamas sam niszczy się od środka znacznie skuteczniej, niż my bylibyśmy w stanie zrobić to z zewnątrz.