Rockowy Kohelet

Jarosław Gracka

publikacja 19.04.2012 06:41

Na pierwszy ogień chciałbym przedstawić płytę wyjątkową, zespołu który na pewno zajmuje poczesne miejsce wśród najwybitniejszych grup rockowych wszech czasów – mianowicie „The Dark Side of the Moon” zespołu Pink Floyd. Zdaję sobie sprawę, iż napisano o niej wiele, ale z drugiej strony, warto zacząć od wysokiego „C”.

The Dark Side of the Moon Wydawca: EMI Music The Dark Side of the Moon
Okładka legendarnego albumu grupy Pink Floyd z 1973 roku

Chciałbym tym artykułem rozpocząć nowy cykl na Wiara.pl, przedstawiający najlepsze i najwybitniejsze dokonania z zakresu muzyki rockowej. Muzyki, która – niesłusznie – często cieszy się złą opinią. Otoczona jest w pewnych kręgach nimbem jakiegoś dziwnego strachu (który np. nie dotyka współczesnej literatury, czy filmu) przed treściami nie całkiem ortodoksyjnymi. A tymczasem, podobnie jak każda inna muzyka, obfituje ona w dzieła naprawdę wybitne, które warto poznać.

Pink Floyd przed wydaniem tego dzieła miał już ugruntowaną pozycję na światowym rynku ewoluując od muzyki baśniowo-psychodelicznej (wczesne single, płyty The Piper at the Gates of Dawn i A Saucersful of Secrets), poprzez etap eksperymentów (More, Ummagumma – zwłaszcza ta płyta stanowi nie do końca udaną, acz fascynującą próbę połączenia rocka z muzyką awangardową – i świetną Atom Heart Mother), aż do płyt zwiastujących późniejszą dojrzałość, nie stroniącą zarówno od pięknych melodii, jak i od różnych bardziej nowatorskich rozwiązań (druga część wspomnianej Atom Heart Mother, oraz Meddle). Przed nagraniem Ciemnej strony swoistym poligonem doświadczalnym była muzyka do filmu Dolina Barbeta Schroedera (wydana jako Obscured by Clouds), na której obok prostych, piosenkowych form muzycy próbowali również możliwości nowego sprzętu. Do nagrań więc przystąpili „zwarci i gotowi”.

Wówczas Pink Floyd tworzył jeszcze prawdziwy rockowy kolektyw, który dopiero później zaczął pękać przez rozbuchane ego gitarzysty basowego Rogera Watersa. Na Dark Side of the Moon jednak idealnie połączyły się jego zdolności do pisania fenomenalnych tekstów i nadawania im zwartej, logicznej struktury, z wirtuozerią i wyczuciem melodii gitarzysty Davida Gilmoura, jak i z pełną charakterystycznego feelingu grą Ricka Wrighta obsługującego instrumenty klawiszowe (odpowiednio każdy z wyżej wymienionych muzyków był też wokalistą i kompozytorem, co odbijało się tylko pozytywnie na muzycę). Przysłowiowym czwartym do pokera był perkusista Nick Mason – ani wirtuoz, ani kompozytor, ani wokalista, ale jakoś pasował do układanki (także dzięki swoim skłonnością do eksperymentów dźwiękowych, zresztą – wbrew obiegowej opinii nie był on złym perkusitą – do Iana Paice’a, czy Phila Collinsa brakowało mu sporo, ale nie przesadzajmy…).

ClassicRockMusic Time - Pink Floyd + Lyrics

I właśnie od Masona (choć w okresie największego konfliktu między Watersem, a „resztą świata” basista kwestionował autorstwo Nicka, później jednak wyluzował) kompozycji, a właściwie kolażu dźwiękowego zaczyna się Ciemna strona księżyca. Speak to Me to połączenie różnych efektów, które później zostały rozwinięte na płycie, jak – cytując Wiesława Weissa, wybitnego rockowego dziennikarza – szyderczy śmiech i krzyk rozpaczy, który to kolaż kieruje nas w stronę pierwszego, właściwego utworu. Piękna ballada Breathe (muzycznie wspólne dzieło Gilmoura, Watersa i Wrighta) śpiewana przez tego pierwszego i ozdobiona pięknymi brzmieniami lap steel przynosi ukojenie. Zachęca do oddechu, do zatrzymania się w świecie, w którym dominuje wyścig szczurów i niewiele jest czasu na odpoczynek, na refleksję. To bodaj najbardziej optymistyczna kompozycja. Po niej właśnie następuje wyścig szczurów, bieg przez życie.

On the Run to Watersa i Gilmoura eksperymenty z syntezatorami (jest to formalnie niemal czysta muzyka elektroniczna), w której słyszymy też rozmaite efekty dźwiękowe (jak różne sapania, a także wypowiedzi różnych osób, które słychać także w innych fragmentach płyty – inicjatywa Watersa, który chodził po całym słynnym studio Abbey Road w Londynie, gdzie nagrywano płytę i zadawał różnorakim ludziom trudne pytania). Zwraca uwagę świetna produkcja Alana Parsonsa. On the Run przechodzi w zegarową symfonię zwiastującą genialne Time. Długą, monumentalną kompozycję całego zespołu, z obecnością niby-gospelowego chórku śpiewaną naprzemiennie przez Gilmoura (zwrotki) i Wrighta (refren).

Tekstowo jest to rozważanie na temat nieubłagalności uciekającego czasu i niepowodzenia naszych ziemskich starań. Codą utworu jest repryza Breathe – podobna w klimacie do jej właściwej części, choć już bardziej gorzka w przesłaniu. Dawną winylową stronę A kończyła wspaniała kompozycja Ricka Wrighta – The Great Gig in the Sky z pamiętną wokalizą bez słów zaproszonej na tą sesję zupełnie nieznanej wokalistki Clare Torry. Jej wokaliza odzwierciedla strach przed śmiercią nie gorzej, niż niejedno opasłe tomiszcze…

Pora jednak zejść na ziemię do naszych codziennych mrzonek i starań. Utwór Money skomponowany przez Watersa, a wykonany przez Gilmoura to bodaj najbardziej przebojowa kompozycja na płycie. Oparta na charakterystycznym basowym riffie i legendarnym już loopie (a nie było wówczas komputerów, trzeba było ten loop zrobić za pomocą taśmy i nożyczek!) z brzękiem monet. Zgodnie z tytułem dotyczy ona pieniądza i naszej bezsensownej pogoni za nim. Oparta na rytmie 7/4 (to przytyk dla tych, którzy zarzucają rockowi prymitywizm i jednostajność, takie dziwne rytmy – a nawet jeszcze dziwniejsze – to wcale nie ewenement w rocku progresywnym) i okraszona solo saksofonu drugiego najważniejszego gościa sesji – Dicka Parry’ego, który nie był jakimś wybitnym saksofonistą, ale jako kolega muzyków z beztroskiej młodości w Cambridge pasował im charakterologicznie.

Po Money mamy Us and Them kolejną wybitną kompozycję Wrighta (niesłusznie pomija się często w pobieżnych publikacjach wpływ tegoż nieżyjącego już pianisty na brzmienie i muzykę Pink Floyd. Nie był może tak uzdolniony jak Waters, czy Gilmour, ale gdy go zabrakło, coś z ich wyjątkowości uleciało), śpiewaną przez niego w duecie z Gilmourem. To wolna ballada, o podziałach międzyludzkich, wojnie i niesprawiedliwości społecznej. Bardzo smutna (podobnie jak smutne jest drugie na płycie solo Parry’ego) i refleksyjna. Po niej znów mamy syntezatorowe eksperymenty autorstwa Gilmoura, Masona i Wrighta – Any Colour You Like. Z jednej strony nie wyobrażam sobie Dark Side of the Moon bez nich, z drugiej – to w sumie najsłabszy fragment płyty. Jedyny, do którego Waters nie przyłożył ręki. Ale to chwilowe ustąpienie pola, następujące po niej kompozycje bowiem osobiście skomponował i za mikrofon chwycił sam maestro, autor wszystkich tekstów i enfant terrible Pink Floyd we własnej osobie.

Swoim sarkastycznym głosem wyśpiewuje Brain Damage – kolejną perłę w koronie Pink Floyd. Wolna, majestatyczna kompozycja z niebanalnym wkładem chórku oraz – znowu – szyderczego śmiechu. Zgodnie z tytułem opowiada ona o szaleństwie – niewątpliwie została zainspirowana smutną historią pierwszego lidera grupy – Syda Barretta. Swoistym podsumowaniem płyty jest Eclipse. Opisujący idealną harmonię pod słońcem, które niestety bywa przyćmiewane przez księżyc… Nie ma ciemnej strony księżyca, tak naprawdę wszędzie panuje ciemność… Takimi słowami Gerry’ego O’Driscolla, portiera studio przy Abbey Road kończy się Ciemna strona (pochodzą one oczywiście ze słynnej ankiety Watersa i miały stanowić refleksję natury astronomicznej na podstawie tego, iż księżyc światła nie emituje, Waters jednak je skrócił na zasadzie licentia poetica – bardziej mu pasowało do wymowy płyty).

Pora na osobistą refleksję. Dokładnie pamiętam moje pierwsze spotkanie z Ciemną stroną. Jeszcze wówczas na kasecie. Miałem 16 lat, byłem z rodziną na wyjeździe w Zakopanem i wyciągnąłem od mamy 20 zł na kasetę zespołu, który znałem bardzo wybiórczo. Zakupiłem wówczas Dark Side of the Moon i Atom Heart Mother po czym już te dźwięki zostały już ze mną. Słuchając na „walkmanie” (cudzysłów stąd, iż nazwa ta jest dla SONY zastrzeżona, a SONY to raczej nie było) i obserwując zza szyby samochodu piękną, podhalańską przyrodę zakochałem się w tej muzyce.

A co Pink Floyd – Dark Side of the Moon to ich najlepsza płyta. Przy czym następne dokonania są jak niewiele niższe wierzchołki najwyższej góry. Zarówno Wish You Were Here, jak i Animals należą do najważniejszych dokonań w historii muzyki rockowej. Podobnie zresztą tylko ciut gorsze (choć najbardziej znane) The Wall, choć tu już Waters zdominował wszystko (bez szkody dla muzyki, ale ze szkodą dla zespołu), należy postawić wśród rockowych Himalajów. Nigdy już jednak, tak jak to było na omawianej płycie, nie grali tak zespołowo, jak wtedy.