Świnie i paranoicy

Jarosław Gracka

publikacja 01.05.2012 06:23

Chyba wokół żadnego zespołu nie narosło przez lata tyle kontrowersji, co wokół grupy Black Sabbath.

Świnie i paranoicy Wydawca: Universal Music Okładka wydanego w 1970 roku albumu

Oczywiście – większość ludzi orientujących się dobrze w temacie raczej śmieje się z nich, ale ze względu na ich charakter, a także ze względu na charakter tego portalu zanim przejdę do spraw czysto muzycznych poświęcę im trochę miejsca. Black Sabbath bowiem – klasyczny zespół rockowy, który uchodzi, nie bez racji, za pioniera w dziedzinie cięższej odmiany tej muzyki – niesłusznie przez wielu uważany jest za zespół satanistyczny. Niesłusznie, bowiem w tekstach, choć czasem mowa jest o tematach okultystycznych, bądź o źle jako takim, zawsze jest przedstawione w negatywnym świetle. Nie ma nigdzie promocji okultyzmu, jest tylko ostrzeżenie. Jeśli któryś z czytelników znajdzie gdzieś informację, jakoby muzycy występowali z odwróconymi krzyżami na scenie, zapraszam do sprawdzenia tego faktu – na wszystkich zdjęciach, jakie widziałem muzycy występują z krzyżami skierowanymi zdecydowanie tam, gdzie być powinny.

Muzycy przez wiele lat walczyli z łatką przypiętą im przez niektóre media (fakt, przy pomocy wytwórni, która wbrew ich wiedzy umieściła na wewnętrznej stronie okładki ich pierwszej płyty krzyż odwrócony – młodzi muzycy raczej za słabą pozycję mieli, by protestować), nawet pisząc utwory o treści jawnie chrześcijańskiej (jak After Forever z płyty Master of Reality), ale w końcu – dali spokój.

Fakt, aniołkami nie byli. Zwłaszcza wokalista Ozzy Osbourne brylował w zachowaniu stanowczo karygodnym (co sam przyznaje po latach), ale… kto jest bez winy? Gdybyśmy patrzeli na życie prywatne każdego twórcy nie moglibyśmy rozkoszować się choćby obrazami i dziełami literackimi Wyspiańskiego, kompozycjami Schuberta, dziełami Mickiewicza, Słowackiego itd. Skoro nie zwracamy uwagi na życie Wyspiańskiego. Nie zwracajmy i na życie Ozzy’ego i spółki.

Ledzep69Man Black Sabbath War Pigs

Album Paranoid, który chciałbym tu omówić, to druga płyta grupy wydana w roku 1970. Działającej wówczas w najsilniejszym składzie: obok wokalisty, obdarzonego charakterystycznym i mechanicznym anty-głosem, podobnym nieco do wyobrażenia głosu robota Ozzy’ego Osbourna miał w składzie Tony’ego Iommiego – gitarzystę, lidera i spiritus movens grupy, który przez wypadek w fabryce stracił opuszki trzech palców, co spowodowało, iż musiał nieco zmodyfikować swój styl gry, bardziej postawić na riffy, poluzować struny, co dało odpowiednie, „mroczne” brzmienie, basistę Geezera Butlera – świetnego muzyka, który w klasycznym składzie Black Sabbath odpowiadał za niemal wszystkie teksty (on, a nie Ozzy, o czym warto pamiętać!) i mocnego i nowatorskiego perkusistę Billa Warda. Grupa wydała wcześniej swój debiut sygnowany tylko nazwą grupy – który sam w sobie zrewolucjonizował rocka i o którym myślę, że kiedyś jeszcze napiszę. Z dużymi oczekiwaniami przystąpili więc do nagrywania drugiej płyty. Rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania.

Na okładce widzimy rycerza z mieczem (jakby pokazanego w kilku klatkach). I co to ma do tytułu płyty? Czy to paranoik? No, nie do końca. Płyta miała nosić tytuł War Pigs, ale ze względu na wojnę w Wietnamie „świnie wojny” nie spodobały się wytwórni i naprędce tytuł został zmieniony, za późno jednak było, by zmieniać okładkę.

Pierwsza kompozycja to właśnie War Pigs. Długi, złożony utwór, który ma w sobie wiele, z ówczesnego ducha czasów. Tony Iommi gra tu znakomite partie. War Pigs to zarówno świetne riffy, jak i wspaniałe przejścia i solówki w ewidentnie mrocznym klimacie. Sekunduje mu dzielnie sekcja rytmiczna, a i Ozzy dokłada niezapomnianą partię wokalną. Również tekst zwraca uwagę. Działania wojenne przyrównane tu są do czarnej mszy. Utwór jest jednoznacznie pacyfistyczny i pobudza do refleksji.

Po tych poważnych tematach następuje bezdyskusyjnie największy przebój Sabbsów – Paranoid. Tytułowa kompozycja to riff, który zapada na zawsze w pamięć, szybkie tempo, „brudna” solówka gitary. Tekst tu jest też dużo bardziej optymistyczny, mówi o potrzebie zmian. Po tych wzruszeniach pora na odpoczynek.

Oniryczny Planet Caravan prowadzony jest przez hipnotyczne partie perkusji Warda i… fletu, na którym zagrał Iommi. Wokal Ozzy’ego jest tu dodatkowo zniekształcony, co zwiększa „nierealny” efekt. Tekst utworu zahacza o tematykę science-fiction, opowiadając o gwiezdnej podróży. Następny utwór to też science-fiction ale kalibru cięższego. Bohater utworu chce czynić dobro, ale nie zostaje zrozumiany i jego supermoce niestety kieruje przeciwko ludzkości. To oczywiście słynny Iron Man z kolejnym nieśmiertelnym riffem (jak to możliwe, by na jednej płycie było aż tyle niezapomnianych momentów?), kompozycja absolutnie ponadczasowa.

Electric Funeral to szybsze wstawki, obok wolnych fragmentów, z nieco rozlazłym śpiewem Osbourne’a. Hand of Doom to długa kompozycja, również mogąca spokojnie zaliczać się do heavy metalu (choć wówczas jeszcze się taką terminologią nie posługiwano). Jest tu jakieś echo Heartbreakera Led Zeppelin.

Rat Salad to głównie popisy Warda, ale w zasadzie jest to najmniej porywający fragment płyty. Na koniec muzycy serwują nam kolejny smakowity kąsek – przebojowe (ale i wielowątkowe) Faires Wears Boots z jedynym na płycie tekstem Ozzy’ego Osbourne’a to żartobliwa opowieść o skinheadach (to oni ukryci są pod określeniem „wróżki w glanach”, zresztą te „wróżki” to raczej slangowe określenie nieco zniewieściałych panów), którzy swego czasu spuścili wokaliście tęgie lanie.

Ozzy, osoba niezbyt silna i często dostająca w dzieciństwie baty, zemścił się więc w bardziej wyrafinowany sposób – obśmiał tą niezbyt sympatyczną subkulturę w piosence. Tak kończy się ten przełomowy album, nagrany przez czwórkę nieodrodnych synów klasy robotniczej z przedmieść Birmingham.

Sukces uskrzydlił zespół. Następna płyta Master of Reality stanowi dzieło tej samej klasy, co Paranoid, a następne – Vol. 4 i Sabbath Bloody Sabbath niewiele mu ustępują. Następne płyty (Sabotage, Technical Ecstasy i Never Say Die!) były już bardziej nierówne, po czym nastąpiła zmiana składu. Ozzy’ego zastąpił Ronnie James Dio, wokalista zupełnie innego typu – wybitny, z operowym głosem, z którym nagrali dwie płyty (w tym absolutnie wybitną Heaven and Hell), ale był to początek zmian, które później doprowadziły do tego, że Black Sabbath stał się właściwie grupą typu Tony Iommi plus muzycy towarzyszący. Niemniej ostatnio reaktywowali się w składzie oryginalnym i zobaczymy, co z tego wyniknie.

Osobiście z niecierpliwością czekam na płytowy efekt tej reanimacji – mam nadzieję, że nie skończy się, jak w roku 1995, kiedy to nagrali tylko dwa nowe utwory. Na razie jednak pozostaje się rozkoszować nieśmiertelnymi nagraniami z lat siedemdziesiątych.