Dziadunio Prus

Agnieszka Gieroba

publikacja 27.06.2012 07:17

Aleksander Głowacki w Nałęczowie. Nie zamieszkał tu na stałe, nie wybudował domu, jednak spędził w tym miejscu dwadzieścia osiem sezonów, od 1882 do 1910 roku. Mieszkańcy zżyli się z nim, polubili go i zapamiętali jego prace, życie i obyczaje.

Nałęczów Agnieszka Gieroba/GN Nałęczów
W tutejszym parku Bolesław Prus nieustannie siedzi na ławeczce

Padało. Nałęczów nie rozta­czał akurat wtedy swoich blasków. Przechodnie cho­wali się pod parasolami, a turyści, których nawet w tamtych czasach tu nie brakowało, zostawa­li w domach. Jedynie kuracjusze, przyjeżdżający do Nałęczowa dla ratowania zdrowia, nie zważali na deszcz, czerpiąc z dobrodziejstw klimatu uzdrowiska.

Bolesław Prus, czy raczej Aleksander Głowacki, bo tak brzmiało jego prawdziwe na­zwisko, też przyjechał tu na kurację. Miał się wybrać do Zakopanego, by tam spędzić urlop i odpocząć. Jed­nak jego specyficzna dolegliwość dokuczała mu coraz bardziej. Agorafobia, czyli lęk przestrzeni, dopadała Prusa w różnych miejscach. Czasami, widząc przed sobą pusty plac, który miał przejść, wpadał w panikę, podobnie było na mo­stach, łąkach i innych otwartych przestrzeniach. Ogarniający go lęk paraliżował ruchy tak, że bez po­mocy nie mógł zrobić kroku. Sam o swojej dolegliwości i związanym z nią przyjeździe do Nałęczowa pisał w liście do Stanisława Kronenberga:

„Panie Prezesie! Chłop strzela, a Pan Bóg kule nosi! Rok cały pieściłem się nadzieją wyjazdu do Zakopanego, na odpoczynek – tymczasem w cią­gu kwadransa zdecydowałem się jechać do Nałęczowa na kuracją. Stało się tak, że onegdaj wziął nas kilku doktor Benni »Pod Raka« na Pragę. Trzeba było przejechać Nowy Zjazd i most, na którym do­stałem lekkiego nerwowego ataku. Okazało się, że mam wcale piękny początek fenomenalnej choroby zwanej: obawą przestrzeni. Nim zjedliśmy półmisek raków, Benni wytłumaczył mi, że za sześć tygo­dni będę zdrów, ale muszę jechać na wodnistą kuracją do Nałęczowa. Więc pojadę”.

Chłopak z Lubelszczyzny
W Nałęczowie Prusa przywi­tał deszcz. Nie zraziło go to jed­nak. Urok miejsca był tak wielki, że jednorazowa kuracja, którą miał tu odbyć, zamieniła się w stałą przy­jaźń i tęsknotę tak wielką, że odtąd wszystkie swoje urlopy Prus spę­dzał właśnie w Nałęczowie. Gdy po raz pierwszy tutaj przybył, miał 35 lat. Aż dziwne, że nie znał tego miejsca wcześniej, skoro wiele lat swej młodości spędził w Lublinie i pobliskich Puławach.

Urodził się w Hrubieszowie w 1847 roku. Jego ojciec był eko­nomem dworskim. Mając taki za­wód, nie osiadł w jednym miejscu i nie zbudował własnego domu. Po śmierci matki, Apolonii  Głowackiej z Trembińskich, wycho­waniem Aleksandra za­jęła się babka Marcjanna Trembińska, mieszkająca w Lublinie, a po śmierci ojca, od siódmego roku życia, wychowywała sie­rotę jego ciotka Domicela Olszewska. To ona zaję­ła się początkową eduka­cją chłopca. Potem Aleksander cho­dził do szkół w Lublinie, Siedlcach i Kielcach, gdzie nauczycielem był jego starszy brat Leon. Z kieleckiej szkoły w 1863 roku uciekł do po­wstania. Po kilku potyczkach zo­stał ranny, aresztowany i osadzony w więzieniu w Siedlcach, później w Lublinie na „zamku”. Dzięki sta­raniom rodziny został uwolniony i wrócił do Gimnazjum w Lublinie, które ukończył w 1866 roku z wyni­kiem celującym. Wstąpił do Szkoły Głównej w Warszawie, wybierając wydział matematyczno-fizyczny. Po dwóch latach nauki porzucił jednak studia, rozpoczynając pracę jako guwerner, a nawet przez krótki czas jako robotnik.

Wakacyjny paraliż
W 1872 roku drukował pierw­sze artykuły, potem kolejne. Wyda­wał nowele i powieści ukazujące się na łamach prasy w odcinkach. Zy­skał grono wiernych czytelników i stał się popularny. Do Nałęczowa przyjechał już jako znany autor. Leczył się tu i pisał. Stąd wysyłał felietony, fragmenty powieści i obfitą korespondencję. No chyba że ogarniała go niemoc twórcza.

– Nazywał to paraliżem wakacyjnym. Wstawał rano i szykował się do pracy. Ciął papier, obsadzał stalówki i… odkładał pisanie na później. Korzystał z uroków Nałęczowa, spacerował, grał w szachy, odwiedzał znajomych, rozmawiał z kuracjuszami… I bra­kowało mu już czasu na twórczość.

W sierpniu 1888 „Kurier Codzienny” nieocze­kiwanie przerwał publikację „Lal­ki”, pisanej z odcinka na odcinek. Oburzało to czytelników, którzy czekali z niecierpliwością na kolej­ne losy bohaterów: Stacha i Izabeli. Tamten „paraliż wakacyjny” trwał aż do października i rzeczywiście – „Kto »Lalkę« przeżył – wiele prze­żył”, jak pisał Prus po ukończeniu powieści – mówi Bogumiła Wartacz z Muzeum Prusa w Nałęczowie.

Ulubionym miejscem Prusa w Nałęczowie był Pałac Małachow­skich. W czasie jego pierwszego przyjazdu mieściły się tam siedzi­ba administracji Zakładu i miesz­kanie administratora, restauracja Wolskiego, muzeum Nałęczowa i czytelnia z biblioteką, w której często bywał. W pięknej sali balo­wej odbywały się koncerty, a także spotkania towarzyskie i wieczory literackie. W pokoju, na piętrze obok wieży, a potem na parterze, od stro­ny północno-zachodniej, mieszkał i pisał „Placówkę”, „Lalkę”, a przede wszystkim „Kroniki”.

Nałęczowskie smakołyki
Już w czasie pierwszego pobytu w Nałęczowie Prus pisał do żony: „Ja sztyftuje korespondencje z Nałę­czowa, ale mi jeszcze idzie opornie. Chcę wpaść w tych dniach do Lu­blina, Puław, Kazimierza, a może jeszcze do pani Popławskiej. Był tu koncert Górskiego z Paderewskim i wcale się udał, potem zabawa z odczytem (!) na założenie szkółki, a obecnie radzą nad teatrem ama­torskim.” W parku, między Pijalnią Wód Mineralnych a Palmiarnią, znajduje się ujęcie źródła, nazwa­nego przez Prusa „Źródłem Miło­ści”. Powyżej staw z wyspą, na któ­rej w czasach Prusa, w specjalnie zbudowanej altanie, grała orkiestra, umilając letnikom spożywanie po­siłków. Po akwenie można było pływać łódką.

W „Kronice” z 1910 roku pisał: „Po ósmej gość udaje się do jadalni. Jest to sala na pierwszym piętrze średniej wielkości, w niej trzy stoły, obok druga sala z bilar­dem. Służący objaśnia, że można mieć: kakao albo kawę, albo herba­tę, albo mleko, a nawet jaja, szynkę i tym podobne. Prosimy o kawę i wypijamy z odpowiednią ilością pysznego pieczywa nałęczowskiego z masłem antopolskim”.

We wspomnieniach innych
Prus bardzo lubił nałęczow­skie dzieci. Częstował je cukier­kami przy każdej okazji. Jeszcze do niedawna żyli ci, których pisarz obdarowywał słodyczami. Z pozo­stawionych spisanych wspomnień tych osób wiemy też, że Prus chodził do pobliskiej Bochotnicy po mleko. Pewnego razu był świadkiem doje­nia krowy przez gospodynię. Kiedy już ją wydoiła i trzeba było mleko przecedzić, gospodyni podwinęła spódnicę i przelewała je przez ko­szulę. I cóż miał robić? Kupił mle­ko i wypił.

Władysław Górecki, ką­pielowy Zakładu, wspominał „Ach panie, co to był za człowiek, ten dziadzio Głowacki. Chodził po tym parku skromniutko, ubożuchno, jak jaki święty. Pochodzi sobie, pocho­dzi, a potem zatrzyma się na chwilę, wyjmuje czarny notes i coś tam mą­drego wpisze. A przy tym każdego dostrzeże, każdemu się odkłoni, do każdego coś zagada.”

Jadwiga Waydel-Dmochowska napisała: „Miał swoje godziny i ulubione miejsca spacerów. Przed zachodem słońca szedł zwykle nad wzgórze za parkiem, nad łąkę, skąd o zacho­dzie roztaczał się istotnie bardzo piękny widok, zwłaszcza gdy znad łąk zaczynały wstawać opary, gry kolorów bywały fantastyczne. Na­zywano to wzgórze Górą Prusa.” Sam Stefan Żeromski pisał o nim: „Spotkałem Prusa asystującego jakiejś damie. Szczególnie ładnie on wygląda, gdy asystuje damie. Stawia nogi z wysoka, jak wielbłąd, jak wór żyta na wadze dziesiętnej. Niezwykły, tajemniczy człowiek. Wspomniawszy »Lalkę«, trudno wierzyć, że szara ta człowieczyna napisać zdołała takie arcydzieło...”.

Ciekawy świata
Bolesław Prus postrzegany był w Nałęczowie jako człowiek pogod­ny, pełen humoru, szczery i otwarty. Z każdym porozmawiał, czasem po­magał. Razem z Żeromskim i Oktawią Rodkiewiczową zajął się losem syna nałęczowskiego stróża, Micha­sia Tarki, którego protegował, a tak­że finansował jego naukę w Warsza­wie. On sam też potrzebował pomo­cy.

Nałęczowskie panie: Kazimie­ra Żółtowska, Felicja Sulkowska, Oktawia Rodkiewiczowa załatwiały mu wszystko – obiady, mieszkanie, badania lekarskie, a nawet towa­rzystwo do spacerów. W Nałęczo­wie uważano Prusa za człowieka łagodnego, ugodowego, rozluźnio­nego, natomiast w Warszawie miał częste konflikty z redakcjami i redaktorami, czytelnikami i krytykami – jako autor i dyskutant bezkompromisowy.

– Był też bar­dzo ciekawy świata i wszelkich nowinek. To w nałęczowskim parku, już jako dojrzały mężczy­zna, uczył się jeździć na welocypedzie, czyli właśnie wynalezionym rowerze. Nie zrażał się upadkami i rozdartymi spodniami – opowiada Bogumiła Wartacz. Jaki był jednak Prus naprawdę, nikt tutaj nie wiedział i nie mógł wiedzieć. Nikt nie znał jego duszy i drążących go problemów. Nie wiedziano tu nic o jego sieroctwie, które kładło się cieniem na jego charakterze i osobo­wości, nie znano rozmiarów smut­ku, wynikającego z braku rodzin­nego i własnego domu, a może z braku własnych dzieci. Dla nałęczowian był po prostu „Dziadziem Prusem”.