Na horyzoncie Hameryka

Jan Gąbiński

publikacja 23.08.2012 07:22

Wspomnienia. Kiedy wyprawiali się za Wielką Wodę, żegnała ich cała wioska, ludzie modlili się. Powód? Podróż obfitowała w wiele przygód. – Sztorm trwał całą noc i następny dzień – wspomina góral z Miętustwa.

Rejs do Stanów Zjednoczonych rozpoczynał się w Gdyni Archiwum Andrzeja Knapczyka/GN Rejs do Stanów Zjednoczonych rozpoczynał się w Gdyni
Na zdjęciu Andrzej Knapczyk z najbliższymi w gdyńskim porcie

Zwykle rejs „Batorym”, który wypływał z gdyńskiego portu, trwał 11 dni. Andrzej Knapczyk z Miętustwa pamięta kilka szczegó­łów podróży do „Hameryki”, jak ma­wiają na Podhalu.

– Samo wyprawianie się na statek zajmowało sporo czasu. Żegnano nas, jakbyśmy mieli już nie wrócić. Ksiądz odprawiał Mszę w kościele. Chodzi­liśmy od domu do domu – wspomina góral.

Jeszcze przed wyjazdem zasięgnął informacji u Józka Miętusa z Czarne­go Dunajca, jak przetrwać podróż. – Powiedział mi, żebym nie jadł wszyst­kiego, co dają, bo zaczną się problemy z brzuchem – śmieje się pan Andrzej.

Ech, te wieczory kapitańskie
W podróży pociągiem z Nowego Targu do Gdyni towarzyszyli mu najbliżsi. Już w porcie pasażerów bardzo hucznie żegnano. Była kape­la góralska, nadbałtycki wiatr niósł w otchłań morską dźwięki regional­nych przyśpiewek.

Nowy Jork   SachinDaluja / CC 2.0 Nowy Jork
Statua Wolności
Od początku pan Andrzej wziął sobie do serca rady kolegi z Czarne­go Dunajca. Nie jadł za dużo, ale byli i tacy, którzy wręcz się napychali. – Szybko zachorowali i leżeli w swoich kajutach. Marynarze przynosili im suchary i wodę. Ale mieli i swoje spo­soby na szybkie wyzdrowienie: kilka kieliszków wódki z domieszką pie­przu – śmieje się Andrzej Knapczyk.

Stefania Dzielska z Czarnego Du­najca wylicza, że w ciągu dnia było 5 posiłków. Zawsze siedziało się przy tym samym stoliku. – Od razu wie­dzieliśmy, kogo dopadła choroba mor­ska, bo nie przychodził na posiłek. A na statku nie było aż tyle do roboty – opowiada.

Z koleżanką z kajuty codzien­nie chodziła na Msze św. Pamięta, że tamta była chyba profesorem. – Wybrałam górne łóżko, bo jej ciężko byłoby się tam „wystyrmać” – dodaje pani Stefania.

Inne pasażerki niemal codzien­nie latały do fryzjera, bo i on był na pokładzie. Powód? Wieczory kapitańskie, dancingi. – Jak się im któryś marynarz podobał, to tak się stroiły – śmieje się góralka.

– Nigdy wcześniej ani nigdy po­tem nie byłem na takim wieczorze. Piękna muzyka, orkiestra. I te stoły tak jedzeniem przystrojone. Po pro­stu oczy nam zbielały – mówi An­drzej Knapczyk.

Nie każdy mógł wejść na kapitań­ski wieczór. Trzeba było mieć specjal­nie zaproszenie. – Mój współpasażer miał jakieś wtyki u kapitana i załogi. Cały czas u nich przesiadywał – ko­mentuje góral z Miętustwa.

Statek bardzo trzeszczał
Kiedy pewnego dnia w czasie rejsu Andrzej Knapczyk wyszedł na spacer na pokład statku (ko­lejna rada, jak się uchronić przed chorobą), zauważył, że marynarze zabezpieczają pokład, przywiązują linami niektóre przedmioty. Najgor­sze było dopiero przed nim i przed innymi pasażerami. Rozpoczął się trening ratowniczy, jak najszybciej przejść do szalupy. Osoby, które spały na górnych łóżkach, miały przewiązać się specjalnymi pasami.

– Wydawało się, że jednak nic nie będzie. Poszliśmy spać, panowała dziwna cisza – wspominają pasaże­rowie. Niestety, pierwsza oznaka sztormu pojawiła się w momencie, kiedy w okna szalup zaczęła moc­no uderzać woda. – Jak się budzę, to do dzisiaj pamiętam tamtą noc. Trwało to w nieskończoność. Wyda­wało się, że koniec z nami. Jeden z pa­sażerów, który 10 lat nie był do spo­wiedzi, poleciał prędko do księdza – wspomina pan Andrzej. Choć pani Stefania płynęła innym rejsem, też dobrze pamięta sztorm. – Wszędzie słyszałam modlitwy. Jedni odmawia­li Różaniec, inni śpiewali godzinki. Były też wrzaski osób, które pospa­dały ze swoich łóżek, bo się nie za­pięły – opowiada Stefania Dzielska.

W czasie rejsu pana Andrze­ja marynarze sprawdzali kajuty, czy gdzieś nie doszło do przecieków. Statek bardzo trzeszczał i przechylał się. – Fale miały nawet 12 metrów. To tak, jakby woda zalała cały pobli­ski Wierch Domański – porównuje góral z Miętustwa. Załoga pocieszała pasażerów, że na pomoc wypłynęły już statki z kanadyjskiego wybrze­ża i wyleciały także helikoptery. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło.

W czasie rejsu jedyny przysta­nek był w Kopenhadze. – To było piękne przywitanie. Zabrzmiał nasz hymn. Wielkie i niesamowite wzruszenie. Noszę je w sercu do dziś – opowiada pani Stefania. Z kolei pan Andrzej ubolewa nad tym, że nie można było wyjść na ląd i do­konać zakupu na żydowskim targu. Choć były rejsy, gdzie pasażerom się to udawało. Góralka z Czarnego Dunajca wie także o przypadku, kie­dy w czasie rejsu jedna z pasażerek urodziła dziecko. Nie wiadomo jed­nak, czy - wzorem linii lotniczych -dziecko i rodzice mogli podróżować statkiem za darmo.

Powroty do Polski też niosły ze sobą sporą dawkę adrenaliny. - Wiedzieliśmy już, co nas czeka, ale mieliśmy ze sobą „dulce” i wiele innych przedmiotów - wspominają górale. Na przechowywanie zie­lonych banknotów były rozmaite sposoby. Już mitem obrosły wiado­mości o tym, że górale przetrzymy­wali je w bieliźnie. - Różnie to z tym bywało - śmieją się moi rozmówcy.

- Trzeba było znaleźć taki sposób, aby udało się przejść przez kontro­lę celną na nadbrzeżu. Ja włożyłem banknoty do „ciungi”, czyli po gó­ralsku gumy do żucia. I udało się! - cieszy się góral z Miętustwa.

Pani Stefania dolary pochowała między ubrania, których miała czte­ry duże worki. Zaznacza, że celnicy interesowali się bardziej elegancki­mi walizkami. Do jednego z worków schowała radiomagnetofon. - Chodziliśmy z nim po czarnodunajeckim rynku. Wielki szpan. Ale co z tego, skoro po półgodzinnym graniu trzeba było zmieniać baterie. Mu­sieliśmy mieć ich pełen koszyk -śmieje się Kazimierz Dzielski, syn pani Stefanii.

Takich podróży już nie ma
Córka Andrzeja Knapczyka za­pragnęła, aby tata przywiózł jej lalkę, która chodzi. - Bardzo się jej spodo­bała. Jak ją zobaczyła, nie witała się ze mną, tylko od razu zaczęła się nią bawić - wspomina góral.

Na Podhalu zawrotną karierę robiły chusty kobiece. - Zamiast dolarów, posyłaliśmy do kraju po 2–3 chusty, które można było sprzedać za wiele większą sumę niż kosztowały w Ameryce - wspomi­na Kazimierz Dzielski. Podkreśla, że nie opłacało się przesyłać dola­rów, bo one zawsze ginęły.

Choć „Batory” i jego nowocze­śniejszy następca „Stefan Batory” już nie istnieją, wspomnienia góra­li długo jeszcze będą żywe. - Tego nie da się tak łatwo opowiedzieć. To trzeba przeżyć - śmieje się pani Stefania.

Obecnie do Ameryki można popłynąć z portów europejskich ale cena za rejs jest kilkakrotnie wyższa niż podróż samolotem. - Te­raz to już nie ma takiej otoczki wo­kół wyjazdu. Wszystko odbywa się po cichutku. Nikt nikogo nie wita, nie żegna. Samolot leci kilka godzin, a rejs trwał przecież wiele dni. Za­nim dotarło się do domu bliskich z portu w Quebecu trzeba było jesz­cze podróżować pociągiem - wspo­mina góral z Miętustwa.