Stracony weekend

Piotr Drzyzga

publikacja 22.06.2015 06:00

Billy Wilder przeszedł do historii kina jako spec od niezapomnianych komedii. W swojej karierze nakręcił jednak także kilka innych, poważniejszych arcydzieł. Jednym z nich jest właśnie „Stracony weekend” z 1945 roku.

Stracony weekend mat. prasowy

Westernowe moczymordy, zabawni pijaczkowie, pocieszni, niegroźni dziwacy, bawiący widzów… - tak najczęściej w Hollywood przedstawiało się alkoholików. Film Wildera musiał więc być dla ówczesnych widzów prawdziwym szokiem. Nie przypadkiem uznawany jest za kamień milowy w rozwoju filmowego dramatu psychologicznego.

Głównym bohaterem „Straconego weekendu” jest Don Birnam – nowojorski pisarz, niespełniony scenarzysta, który ma wyjechać na weekend wraz ze swoją dziewczyną i bratem. Ci starają się mu pomóc wyjść z kryzysu twórczego i alkoholizmu. Bezskutecznie.

Birnam zrobi wszystko, żeby tylko się napić. Będzie kłamał, kradł, oszukiwał, żebrał, próbował się zabić, zerwać z ukochaną. To przejmujący, wstrząsający obraz upadku człowieka, odbywającego swoista, pijacką "Odyseję". Zaliczającego kolejne knajpy, lombardy, izbę wytrzeźwień...

Wytwórnia nie była zachwycona tym filmem. Zastanawiano się, czy w ogóle ktoś będzie chciał oglądać coś takiego. Koncerny produkujące napoje alkoholowe złożyły propozycję wykupu filmu. Miał nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Zwolennicy prohibicji i abstynencji alarmowali zaś, że „Stracony weekend” to zawoalowana, hollywoodzka… zachęca do picia.

A jednak film odniósł sukces. Zarówno wśród publiczności, jak i wśród krytyków.

Spora w tym zasługa m.in. operatora, Johna F. Seitza, który starał się robić zdjęcia tak, by widz miał wrażenie, że patrzy oczyma alkoholika. Odpowiednie ustawienie kamery dawało wrażenie, że bohater jest „sam wśród ludzi”. Inni są obok niego, ale jakby odlegli, obojętni… Niezwykły zabieg potęgujący poczucie wyobcowania, opuszczenia.

Raz po raz na ekranie pojawiają się też okrągłe przedmioty symbolizujące najpewniej zaklęty, pijacki krąg, z którego bohater nie potrafi się wyrwać.

Swoje zrobiła też ścieżka dźwiękowa Miklósa Rózsy, który sięgnął po theremin – bardzo specyficzny i jeden z pierwszych instrumentów elektronicznych. Jego niepokojąco wibrujące brzmienia dziś mogą nieco śmieszyć (przywodzą na myśl tandetne retro-horrory z lat ’40 i ’50), ale przyznajmy - dźwięki te bardzo ciekawie oddają nierzeczywisty, zamroczony stan umysł alkoholika.

Do tego dochodzą klasyczne wilderowskie tematy takie jak destrukcja, samotność, wewnętrzne rozdarcie bohatera, który jest niczym doktor Jekyll i pan Hyde. Pisarz i pijak, którzy wciąż walczą ze sobą.

Nie przypadkiem po „Straconym weekendzie” Billy Wilder zaczął uchodzić w kalifornijskiej Fabryce Snów za twórcę, z którym trzeba się liczyć. Wszak otrzymał za ten film dwie oscarowe statuetki (dla reżysera i scenarzysty).

***

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów