Największa turbacyjo wszystkich Ślązaków

Bernadeta Prandzioch

publikacja 11.03.2015 07:14

Przyznaję, że nie bez ciekawości sięgałam po książkę Anny Musialik-Chmiel „Amerykańscy Ślązacy”. Już sam tytuł obiecywał wiele, a przy tym brzmiał co najmniej egzotycznie.

Największa turbacyjo wszystkich Ślązaków Wydawca: Księgarnia Świętego Jacka

Podtytuł „Dziedzictwo, pamięć, tożsamość” wyglądał na jasną wskazówką, czego rzecz będzie się tyczyć. Intrygująca w tym kontekście wydawała mi się próba zrozumienia i opisywania śląskości rozwijającej się w oderwaniu od ziemi, ale – niejako z konieczności – w ogromnym przywiązaniu do pamięci. Dodam jeszcze tylko, że książka powstała na kanwie rozprawy doktorskiej. I że dawno żadna lektura tak dalece mnie nie zdumiała, rozczarowała, a miejscami wprost oburzyła – dlatego pozwolę sobie odnieść się do co ciekawszych fragmentów.

Emigracja, która zapoczątkowała osadnictwo śląskie w Teksasie i Brazylii, sięga połowy XIX wieku. Warto zatem uświadomić sobie, że mówimy o emigracji z Królestwa Prus, bo do niego wówczas Śląsk należał. Warto, bo autorka zdaje się o tym zapominać. Mało tego, jednym tchem wymienia, że „do 1890r. do Ameryki wyjechało w sumie 120 tys. ludzi, do Saksonii 162 tys., do Berlina i Brandenburgii 142 tys.”. Jak rozumiem, również współcześnie można postawić znak równości pomiędzy emigracją Ślązaków za Ocean i do Warszawy? Ale przecież nie o to autorce chodzi – 1871r., a więc data założenia w Brazylii przez Ślązaków wyjeżdżających z Prus osady Pilarzinho, jest przez nią wskazywana jako data „przybycia pierwszej grupy imigracji polskiej” do Brazylii.

I dalej: „Przybysze przyznawali się do Śląska, nie do Polski, której wówczas nie było na mapie, ale odmawiali identyfikacji z niemieckością. Śląsk pozostający w Prusach był ich jedyną ojczyzną”. Ciekawe, że odmowa identyfikacji z niemieckością nie wymaga uzasadnienia, ale już z polskością – jak najbardziej. Tyle że argument, że Polski nie było wówczas na mapie chyba nikogo nie jest w stanie przekonać. Jak dobrze wiemy Polacy również w okresie zaborów do swojej polskości się przyznawali, szczególnie na emigracji, może więc wbrew temu, co sugeruje autorka, Ślązacy po prostu nie czuli się Polakami?

Tym bardziej, że – jak pisze w innym miejscu – „osady górnośląskie pozostawały na marginesie życia Polonii – nie interesowano się nimi, a i sami Ślązacy zdawali się nie zabiegać o włączenie ich w życie polonijnej społeczności.”  I znów uzasadnienie brzmi co najmniej groteskowo. Autorka powołuje się na o. Budrewicza, który mówi o „tajemniczości tego zjawiska”, czy wręcz o „metafizycznym wymiarze fenomenu zachowanej w osadach polskości”. Ślązacy stronili od Polonii celem zachowania swojej nieskażonej polskości? Obawiam się, że mój rozum nie jest w stanie przyjąć tego pokrętnego tłumaczenia.

Autorka wspomina także o spisywanych na obczyźnie rodzinnych historiach, m.in. o Richter Book, jednej z kronik rodzinnych, i pisze tak: „Zwraca uwagę już pierwsze zdanie wyrażające zaskoczenie autora, który przez długie lata był przekonany, że jego przodkowie byli Niemcami: «Chwileczkę. Polska? Jak to, zawsze myślałem, że pochodzimy z Niemiec!»”. Zwracać uwagę powinien raczej kontekst, w jakim przytoczone jest to zdanie. Autorka znów zdaje się „zapominać”, że przodkowie cytowanego bohatera wyjeżdżali do Ameryki z Prus. Niewykluczone, że nawet się tam urodzili, a więc z formalnego punktu widzenia byli… Niemcami!

Może zatem należałoby porzucić dalszą polemikę i przyjrzeć się temu, co mają do powiedzenia sami emigranci, z którymi miała okazję rozmawiać autorka. Pozwolę sobie zacytować: „Moje dzieci nie chciały mówić po polsku. Euzebio mówił tylko trochę. To my go wysłali do Polski, tak na spacer (…) wrócił i wieczorem zaczął jeździć do szkoły na naukę języka polskiego  i on już teraz rozumie. My zawdy mówili gadać, teraz on nam mówi – nie gadać tylko mówić.”. Śląsko godka, przekazywana przez kilka pokoleń mieszkańców brazylijskich osad, a więc osób po polsku nie mówiących wcale, rozwijająca się w zupełnie innych warunkach, ostatecznie zostaje wypierana przez „poprawność” polszczyzny.

Inna rozmówczyni, wspominając swoją ciotkę, mówi, że ta powtarzała zawsze, że „my nie Poloki, my Ślązoki, my nie Poloki, my Ślązoki”. I ta deklaracja na obczyźnie wydaje się brzmieć szczególnie. Ta odrębność sprawiła, że Ślązacy ani nie wtopili się całkowicie w amerykańskie środowisko, ani nie podporządkowali się zupełnie polonizacji, manifestującej się chociażby w nauce „poprawnego” języka. Dlatego do dzisiaj, jak pisze autorka, mieszkańcy „z trudem rozumieją kogoś, kto mówi „po warszawsku”(…) jak nazywają nie znających gwary Polaków”.

Warto wspomnieć także o tym, że w teksańskiej osadzie Panna Maria również duchowni pochodzili ze Śląska. I kiedy przybył tam w odwiedziny bp opolski Alfons Nossol – co nie jest chyba zaskoczeniem – mieszkańcy poprosili go o wygłoszenie kazania po śląsku, bo to właśnie jest język, który znają.

Na koniec odwołam się jeszcze do anegdoty, którą autorce opowiedziała jedna z mieszkanek teksańskiej osady, Sally Sekuła-Schaefer. Trudno o lepsze podsumowanie:

„Jo była ciekawo, jako to idzie po tym warszawsku, nie żeby zmienić moja gwara. Trocha mnie to pizło, bo nauczycielka zapisała mnie do pierszy klasy. Jo poszła wtedy do starego profesora na tym uniwersytecie i on pytoł mnie o rozmaite polskie słowa. Pokazywoł obrozki i pytoł, co to jest? Na obrozku był… Mrowiec.

- Nie: mrówka? – pytał profesor.
- Niy, mrowiec – odpowiedziała Sally.
- A to? (na obrazku były stokrotki).
- Gęsi pempki.
- A znasz ty słowo kłopot, problem? – pytał stary profesor?
- My rządzimy turbacyjo – odpowiedziała Sally.”

I niech to zastąpi wszelkie puenty, bo po lekturze pozostało mi przede wszystkim nieodparte wrażenie, że największa turbacyjo wszystkich Ślązaków polega właśnie na tym, że za wszelką cenę próbuje się z nich zrobić mówiących „po warszawsku” Polaków. I to – jak się okazuje – po obu stronach Oceanu.

***

Tekst z cyklu Mała Biblioteczka Śląska