Ziobro zdradził

Przemysław Kucharczak

publikacja 07.04.2015 06:53

Nowa śląska atrakcja. Zdarzało się, że nawet dzieci nocą pracowały w hucie, a rano szły do szkoły. Choć wielu z nas jest ich praprawnukami, kto dziś o nich pamięta? Pamięć ma przywrócić Ślązakom nowe Muzeum Hutnictwa Cynku „Walcownia”.

Piotr Rygus w hali walcowni Przemysław Kucharczak /Foto Gość Piotr Rygus w hali walcowni

To muzeum powstało w wielkiej, 111-letniej hali, w której do 2002 roku działała walcownia Huty Metali Nieżelaznych „Szopienice”. Choć wystawa stała będzie gotowa dopiero w czerwcu, od kilku dni do tego powstającego w Katowicach muzeum już można wejść.

40-letni starcy
Wśród stalowych kolosów – potężnych kół zamachowych, aż czterech maszyn parowych czy stojących rzędem pieców – wkrótce będzie można się dowiedzieć, jak potężne było na Śląsku hutnictwo cynku. I w jak wyniszczających zdrowie warunkach pracowali wtedy Ślązacy.

– W połowie XIX wieku tylko około trzech procent pracowników śląskich hut miało powyżej 40. roku życia! Większość nie dożywała, niektórzy tracili zdolność do wykonywania pracy... – zdradza Piotr Rygus, historyk zatrudniony w muzeum. – Gdybym tu wtedy pracował, to od kilku lat pewnie byłbym nieboszczykiem – wyrywa się 41-letniemu autorowi tego tekstu. – A ja, 31-latek, już miałbym objawy ołowicy – kiwa głową Piotr Rygus. – Zwłaszcza że ludzie wcześnie zaczynali tutaj pracę, w wieku 16, 17 lat. Choć znalazłem też informację, że w XIX wieku na Śląsku nawet młodsze dzieci w nocy pracowały w hucie, a rano jadły śniadanie i szły do szkoły... – dodaje.

Wynalazca z Wesołej
Metodę wytapiania cynku na skalę masową wymyślili dopiero w 1721 roku Anglicy. Zazdrośnie strzegli jednak swojego patentu. Cynk wytwarzała huta w Bristolu. Jej właściciele zarabiali bajeczne pieniądze, bo cynk był poszukiwanym, odpornym na korozję metalem. Na całym świecie wynalazcy próbowali powtórzyć sukces Anglików, ale przez ponad pół wieku nikt nie umiał wpaść na to, jakim cudem oni wytwarzają ten cenny materiał.

– Cynk jest specyficznym metalem, bo już przy około 400 stopniach... paruje. Ludzie przez wieki nawet nie wiedzieli, że kiedy wrzucają do pieca rudę galmanu, tak wartościowy metal ulatuje w powietrze... – tłumaczy Piotr Rygus. W końcu jednak ktoś wpadł na sprytny sposób, jak powtórzyć sukces Anglików. Tym kimś był niejaki Jan Christian Ruberg, który pracował w hucie szkła w... Wesołej, dzisiejszej dzielnicy Mysłowic. W 1792 roku Jan Christian spróbował wytopić cynk z rudy galmanu w mufli – zamkniętym, hutniczym naczyniu, do którego powietrze nie ma pełnego dostępu. Udało się.

– O, tutaj mamy takie mufle – Piotr Rygus pokazuje hutnicze naczynia. Kształtem przypominają spłaszczone rury, z jednej strony całkiem zamknięte. – Do takiej mufli ładowało się około 120 kilo galmanu i do tego węgiel. Ale uwaga: otwartą część mufli trzeba było zamknąć nadstawką, o, w ten sposób. A na tę nadstawkę nakładało się jeszcze blaszaną część zwaną balonem, w której jest tylko mała dziurka na odprowadzanie gazów.Proszę zobaczyć – pokazuje.

Załadowana mufla z ograniczonym dostępem powietrza tkwiła w piecu. Pod wpływem ciepła cynk zaczynał parować. Przed ucieczką do atmosfery musiał jednak przecisnąć się przez nadstawkę. A tam, w zetknięciu z jej zimniejszymi ściankami... zaczynał się skraplać. – Śląscy hutnicy wiedzieli, że to wszystko się udaje tylko wtedy, gdy płomienie w piecu mają około 15 cm wysokości i różowawy kolor – zdradza historyk z muzeum.

W akcji Antoni Z.
Właścicielem huty szkła w Wesołej był książę pszczyński. Nie był zainteresowany, żeby z kimkolwiek dzielić się technologią wynalezioną przez swojego pracownika. Wkrótce jednak i tak poznał ją cały świat. A wszystko za sprawą jednego z niezadowolonych pracowników.

– Ten człowiek nazywał się Antoni Ziobro. Dokładnie poznał technologię wytopu, a później uciekł z huty księcia pszczyńskiego... Zaproponował swoją pracę urzędnikom pruskiego państwa w zamian za lepsze wynagrodzenie. Państwo zatrudniło go więc w Hucie Królewskiej w dzisiejszym Chorzowie – relacjonuje Piotr Rygus. – Państwo pruskie, któremu zależało na zyskach z podatków, nie robiło z tej technologii tajemnicy. Tak zwana „technologia śląska” stała się więc wzorem wytapiania cynku dla hut na całym świecie. Dopiero na jej bazie powstawały takie metody otrzymywania cynku, jak belgijska, reńska, westfalska. Dzisiaj transfer technologii idzie od państw zamożniejszych do nas. Mało kto wie, że dwieście lat temu to Górny Śląsk eksportował technologie na cały świat! – tłumaczy.

Na samym Śląsku w krótkim czasie powstało wtedy około 40 hut. – To był z początku bardzo intratny interes, z ogromnymi przebitkami, np. książe Hohenlohe pochwalił się, że Huta Helena, którą za 9 tysięcy talarów wybudował na Wełnowcu [dzisiejsza dzielnica Katowic – przyp. autora], już w pierwszym roku działalności przyniosła mu 14 tys. talarów zysku – mówi historyk.

Zatruci
Niestety, wytop cynku miał fatalne skutki dla zwykłych ludzi. Z początku nikt nie zdawał sobie sprawy, jak poważne będą to konsekwencje. Właściciele budowali więc osiedla dla pracowników tuż przy ścianach swoich zakładów. Ludzie chorowali, a siarka niszczyła okoliczne pola. Hutnicy zwykle umierali przed ukończeniem 40. roku życia.

– Objawami ołowicy były kaszel, suchoty, występujące co drugi dzień febry. Obserwujący to lekarz pisał, że gdyby taki hutnik wyjechał na kilka tygodni poza Górny Śląsk, toby się odtruł – relacjonuje Piotr Rygus. Prosty Ślązak nie miał jednak wtedy żadnych szans, żeby skorzystać z sanatorium. Hutnicy umierali tysiącami. Zwykle zostawiali gromadę sierot – które pozbawione ojca, też musiały szybko pójść do pracy.

Pracy, która powoli, dzień po dniu, wysysała zdrowie z ich młodych organizmów. Jak mogło być inaczej, skoro gorące odpady z pieców, z których ulatniał się gaz, były wtedy wysypywane na środku hali? I skoro piece miały bardzo krótkie kominy, które dymiły bezpośrednio na hutnicze hale? Dopiero pod koniec XIX wieku na Śląsku wprowadzono standardy wypracowane w hutach Westfalii i Zagłębia Ruhry, dotyczące przewietrzania hal. Zbudowano też dłuższe kominy, które wreszcie zaczęły wyprowadzać dym na zewnątrz. – Dzięki temu już przed 80 laty, czyli w latach 30. XX wieku, liczba hutników powyżej 40 lat wzrosła na Śląsku do ponad 20 procent – zauważa Piotr Rygus.

Pomyłka Jankesa
Muzeum w walcowni Huty Szopienice ma oddać hołd ludziom, którzy przez dwieście lat tworzyli przemysłową historię Śląska. Stworzenie placówki to inicjatywa Fundacji Ochrony Dziedzictwa Przemysłowego na Śląsku. Oprócz wystaw stałych dotyczących hutnictwa oraz napędów (od siły mięśni, przez napędy wodne, parowe, po współczesne silniki) będzie tu można zorganizować imprezy oraz wystawy czasowe. Już teraz, aż do końca kwietnia, można oglądać wystawę amerykańskich motocykli. Pochodzą z okresu od I wojny światowej do początku lat 80. ubiegłego wieku.

Hala jest jednym z ostatnich budynków po Hucie Szopienice, w której można było takie muzeum zorganizować. Inne, choć młodsze, zdążyły popaść w ruinę. Do 2002 roku walcowano tutaj blachę. Już wcześniej jednak niektórzy traktowali jako fascynujący zabytek nie tylko tę halę, ale nawet wszystkie działające w niej maszyny.

W latach 90. XX w. zjawiła się w Hucie Szopienice delegacja z Ameryki. Goście z USA zwiedzili najpierw dość nowoczesne wydziały, zbudowane w latach 70. W końcu wprowadzono ich też do walcowni. Jak głosi anegdota, jeden z Jankesów całkiem serio skomentował, że Huta Szopienice musi być naprawdę dobrym zakładem. Dlaczego? Bo stać ją na utrzymywanie wspaniałego... skansenu, w którym goście mogą oglądać, jak kiedyś walcowano cynk.