Jak Joahnnes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc

Henryk Waniek

publikacja 06.07.2015 07:11

Z niechęcią spojrzał na kartki rozłożone na stole, gdzie Hynko pisał swoją wredną księgę. W ramach obowiązków Rybka musi przeczytać to wszystko. Kupa wstrętnej roboty! Przybyło też w izbie pająków, pajęczyn i innych nieczystości. Od ściany odpadł duży płat gliny i odsłonił dziurę. Wszędzie unosił się pył i jakiś niezdrowy odór.

Joahnnes Kepler ArtMechanic Joahnnes Kepler
XVII-wieczny portret naukowca

Nie cierpiał tego miejsca i teraz też nie wytrzymał nawet kwadransa. Wyprowadził Hynka na podwórze, mimo że zaspany stawiał opór. Ale nie wybronił się przed wodą, świeżo zaczerpniętą ze studni. Dopiero to zwróciło śpiochowi przytomność. Wtedy z przeciwległego budynku znów wyłonił się Rychter. Wlókł za sobą – także w kierunku studni – ciągle nie dość rozbudzonego astronoma.

– To jest nadworny cesarski badacz kosmosu. Nazywa się Johannes Kepler. Możeście już o nim słyszeli? – powiedział do Rybki w ich niesłyszalnym dla ludzi anielskim języku. Dwuznacznie się przy tym uśmiechał, lustrując Hynka z zawodową rutyną. Kepler mył się sam, bez nacisków, ze szczerą ochotą. Starannie wypłukiwał brudy ze wszystkich zakamarków ciała, raz za razem, z pilnością, którą Hynko uznał by za przesadną, a którą Rybka pochwalił w sercu. Przeciągało się to, zatem Rychter podjął pogawędkę z kolegą.

Teraz już mówił bez tej zadyszki przemieszanej z butą. Usiadł obok, westchnął (a westchnienie anioła ma swą szczególną urodę) i tonem chyba nieszczerego ubolewania wyznał, że Kepler jest najtrudniejszym w całej jego karierze orzechem do zgryzienia. Największemu wrogowi by tego nie życzył, co on ma z astronomem. Bo choć jest to osoba wybitna, ciesząca się uznaniem w Niebiosach, ale nieprzydatna w konkretnych interesach.

Opatrzność wybrała go i uparła się mu sprzyjać, mimo że to luteranin. Próby sprowadzenia go na łono prawego kościoła nie dały skutków. Ale to nie osłabiło wcale niebiańskiej życzliwości. Zwierzchnicy Rychtera cenią tego przebiegłego potwora.

Jest zatem niełatwo i coraz gorzej. Cóż jednak ma Rychter czynić, skoro w sprawie Keplera decydują najwyższe instancje. Astronom podobno służy ważnej sprawie boskiej i Niebo pobłaża jego krnąbrności. O czymś tam chyba nie wiedzą.

– Pan rozumie, kolego? Przecież to oczywisty grzesznik, o czym sam wiem najlepiej. Ale cóż, służba nie drużba. Muszę słuchać i znosić tę przemądrzałość, zresztą typową dla ludzi niewysokiego wzrostu.

Lecz może ma jakieś zalety? Choćby nieliczne?

– No tak. Ma jakieś, choć bez mojej opieki, proszę mi wierzyć, podzieliłby los swojej matki-czarownicy, jako że byli z tego samego dnia i miesiąca, i z tej samej konstelacji. Miała dwadzieścia cztery lata, gdy go urodziła. Jej pierwsze dziecko, chuchro, większość niemowlęctwa spędził na skraju śmierci. Przydzielono mnie do niego, gdy miał czternasty rok. Wymyśliła sobie, że go wykształci na pastora. Dużo by mówić o czterdziestu latach mojego tyrania przy tym niewdzięczniku. Ale tam chcą, by miał trwałe miejsce w historii, by raz za razem dokonywał epokowych odkryć, był gwiazdą Europy, lansował kalendarz rzymskiego papieża i tak dalej. Wyobraża pan sobie, kolego, luteranin broni papieskiego kalendarza! Nasi zwierzchnicy nie wiedzą nic o tym świecie, a my, pokorne sługi, mamy tylko dwie rzeczy, modlitwę i czyn.

Tak oto inspektor Rychter naszkicował podwójny portret: niepokornego badacza gwiazd oraz swój własny – ofiarnego ducha. I żeby jeszcze pana astronoma kochały pieniądze. Co prawda, zmierza ku nim wytrwale, ale one, jak gwiazdy na niebie, tylko mrugają z daleka. Teraz, będąc w kolejnych tarapatach, dostał propozycję od kogoś, komu niegdyś, choć go nie znał, przepowiedział pomyślność. Ten, gdy wróżba się spełniła, nie zapomniał o nim.

Ni to chcąc go nagrodzić, ni sądząc, że sama obecność Keplera zagwarantuje mu szczęście, wziął go na służbę jako astrologa. Na dobry początek dał mu czterysta florenów –dokładnie tyle, ile tamten ma długów. Obiecał mu zawrotną płacę, więc może coś wreszcie się zmieni.

Poczucie godności Keplera wcale nie cierpiało, że został kupiony przez księcia, który mógł sprawić go sobie jak jakąś nową laskę, buty czy rękawiczki. Utrzymuje armię zabijaków i błaznów, więc tym bardziej stać go na tego bidulka, mola książkowego, znającego tajemne szlaki szczęścia i zdolnego je przepowiadać. Chce go mieć jak amulet.

Książę Albrecht, generalissimus i namiestnik, dobrze stojący na ziemi, ważny pionek na jej szachownicy, dotąd tylko szastał krwią żołnierską i cywilną. Rozlewał ją całymi beczkami, kupował hurtem i szerokim gestem. Osiągnął w tym mistrzostwo, aż nagle – skąd i po co? – obległy go wątpliwości.

Odwiedzały go na jawie i w snach, a barwa jego kariery niepokojąco pociemniała. Nie wiedział, co to jest, ale wierzył, że astrologia to odpędzi, a Kepler wyjaśni. Za opłatą, tak poustawia w planetach, że mu przywróci pomyślność. Sprowadzi go sobie i będzie miał jak psa – tę chodzącą, tajemniczą uczoność. Przyjeżdżaj panie astronomie do Żagania!

Pieniądze? Bynajmniej. Kepler nie jest chciwy. Nie w głowie mu, by kogoś olśnić złotym łańcuchem czy wierzchowcem tureckim, wartym wioskę lub dwie. Tyle że umie rachować. Liczby stały się miarą jego postępującego upadku. Zna sumy kwitów zastawnych, które wystawiał. Koszta żony – choroba i pogrzeb. Utrzymanie córek w konwikcie dla młodych dam. Drożyzna. Długi. Nie miał wyboru.

Ruszył do Żagania. Oglądając – źle widzący – mapy, wszystko pokręcił. Praga, Morawy, Śląsk, Żagań.

Jechał i jechał, w letargicznym rytmie podróży odkrywając, że z każdym dniem coraz głębiej wjeżdża w nieznane. Coś o tym słyszał. Coś czytał. Ale to nie to samo. Jadąc, ocierał się o granicę rzeczywistości, za którą nic tylko otchłań i bezmierny chaos. Co wieczór czynił zapiski w swoich papierach: jakieś ceny za byle jadło; kosztowne przeprawy; opłaty za przewodników, których nie rozumiał, a oni jego. W końcu zapisywał cokolwiek: o pluskwach, wszach i pchłach, przeplatanych z reumatyzmami i bolączkami pęcherza; jakieś prawdy i kłamstwa, zasłyszane w drodze. Nadzieja kurczyła się wraz z zawartością sakiewki.

Sprawdzało się, co mówiła mu matka. Ostrzegała, by nie podróżował na północ ani wschód, bo to rejon upiorów. A on jechał właśnie przez obszary utkane z dymów i mgły, kurzu i wiatru – żywe zaprzeczenie boskiego kosmosu i ludzkiego rozumu. Droga do księcia Albrechta wiodła przez świat zamieszkały przez trupy, niektóre jeszcze trochę żywe.

Nie jeden raz dobijał się do bram takich jak ta – wszystkie dziwnie podobne i zamknięte na amen. Już zapomniały, jak się należy otwierać. A jeśli w końcu raczyły się uchylić, to za ich progiem czekały w zgodnym porządku: chciwość, arogancja, brud, głupota, a nawet zagrożenie życia, jak to się zdarzyło gdzieś za Pardubicami.

Rybka rozumiał. Znał tę śpiewkę. Jego położenie z niedolami Hynka, nie jest lepsze ani o krzynę. Przedstawia go w korzystnym świetle, tuszuje, co się da, ale i tak wszyscy wiedzą, że Hynko Panwicz działa bezprawnie, wdziera się w tajemnicę i swym mętnym filozofowaniem poważnie zniekształca jej sens.

Od Keplera różni go tylko, że nie będzie miał miejsca w historii. Niebo patrzy nieufnie na Hynka i nie ma mowy o Łasce. Czeka cierpliwie, aż jego dusza przekroczy Flegeton, a tymczasem niech sobie używa.

Dwie niewidzialne istoty – Rybka i Rychter – zapomniały o bożym świecie i zamiast robotą, zajmowały się biadoleniem. Trwałoby to dłużej, gdyby nie szkaradny język, w jakim Kepler zagadał do Hynka. A tamten mu odpowiedział, jeszcze bardziej szkaradząc. Rybka chciał zrozumieć tę mieszankę słów, gestów i min, ale czuł się bezradny.

– Nie pozwólmy im tak rozmawiać – rzekł do Rychtera – bo tak zamącą nam w głowach, że stracimy nad wszystkim kontrolę.

Ale Rychter zlekceważył te obawy. Niech sobie mówią jak chcą. Bo co ludzie mogą powiedzieć? Same słowa. Nic ważnego. Niechże gadają, skoro się im wydaje, że wszystko już wiedzą. Szkoda na to anielskiej cierpliwości, drogi kolego.

Tymczasem na podwórzu pojawił się ów Kurek czy Gburek wraz ze swoim grubaskiem. Szturchnięciami prowadził go przed sobą jak pasterz prosiaczka i naprowadzał na wejście do kuchni. Poranne obmywanie ciała nie było w zwyczaju tego głodomora, którego brzuch trafił na niełatwe czasy.

Na widok żarłoka, Hynko, też podległy prawom apetytu, pośpieszył. Pamiętał, jak to było wczoraj. Jeśli go wyprzedzi imć Jakob Barcz, to pożre sam, co ma służyć trzem gębom, a nie jednej. Ruszył więc, a Kepler za nim, kończąc swe przemówienie w nieznanym języku.

Jak Joahnnes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc   Wydawnictwo Silesia Progress Rybka też był skłonny tam wejść, ale Rychter zatrzymał go. Niechże sami się obżerają. Poranek już przechodził w południe i był zbyt piękny, by go marnować w kuchni.

W tak zyskanym czasie, Rychter wolał wypytać Rybkę o gospodarza, którego Kepler jest gościem. Bo to, co już o nim wiedział, nie trzymało się kupy. Tyle tylko rozumiał, że spotkanie Keplera z niejakim Hynkiem na zamku rateńskim, to rzecz nadzwyczaj ważna. Ale ani słowa konkretu.

***

Powyższy tekst jest fragmentem nowej powieści Henryka Wańka "Jak Joahnnes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc". Publikacja ukazała się nakładem wydawnictwa Silesia Progress. Można ją nabyć tutaj