Big Lebowski

Piotr Drzyzga

publikacja 25.05.2017 10:10

W Ameryce wszystko musi być big, czyli wielkie. Wielkie burgery, wielkie budynki, wielkie ambicje i kariery. Czyż nie tak postrzegamy tę (mityczną niemalże) krainę zza Oceanu?

Big Lebowski mat. prasowy

I właśnie o tej Ameryce postanowili, po raz kolejny, opowiedzieć nam bracia Coen. Choć, jak to w ich filmach zwykle bywa, ze sporym dystansem, ironią i przekorą.

Nakręcony w 1998 roku „Big Lebowski” zaczyna się niczym western. Opowieść snuje narrator-kowboj, ale bardzo szybko orientujemy się, że wcale nie będzie to kolejna, sztampowa opowieść z Dzikiego Zachodu. Akcja filmu rozgrywa się bowiem na początku lat ’90 XX wieku. Głównym bohaterem jest tu podstarzały hippis, Jeffrey "Koleś" Lebowski (najbardziej wyluzowana postać w dziejach kina!), a więc ktoś, kogo raczej kojarzymy z przełomem lat ’60 i ’70. Zaś wszystko to, co mu się przydarza, przypomina raczej fabułę klasycznego filmu noir, czyli gatunku, który swe największe triumfy święcił w kinie w latach ’40.

Pomieszanie z poplątaniem? Nie! Bowiem bracia Coen zdecydowali się na swoistą kinematograficzną i postmodernistyczną podróż w czasie – przez historię Ameryki, ale także amerykańskiego kina (w filmie znajdziemy nawet sekwencję musicalową, czy absurdalne sceny z fikcyjnego filmu pornograficznego).

Raz po raz bohaterowie wspominają o kolejnych „amerykańskich” wojnach – w Korei, Iraku, Wietnamie, John Goodman krzyczy coś o konstytucyjnych prawach, zaś na ścianie w mieszkaniu Jeffa Bridgesa wisi plakat z grającym w kręgle prezydentem Nixonem.     

Niby film ten jest zwariowaną komedią pomyłek z porwaniem i okupem w tle, ale jego twórcy wciąż przemycają w nim aluzje znacznie poważniejsze. Niby ukazują na ekranie amerykański styl życia, w którym kino i kręgielnia to niemal świątynie, a jednocześnie nieustannie uświadamiają nam, że ów styl to tylko ułuda. Że absolutny eskapizm nie jest możliwy. Że, co najwyżej, można o nim pomarzyć…  „Na tym chyba polega ta cała ludzka komedia” – mówi w finale wspomniany tu już kowboj-narrator.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć o muzyce w tym filmie. To w jaki sposób Coenowie wykorzystują na ścieżce dźwiękowej kawałki takich wykonawców, jak Bob Dylan, Kenny Rogers, Gipsy Kings, czy Creedence Clearwater Revival to absolutne mistrzostwo świata. Fragmenty „Big Lebowskiego” z takimi utworami, jak „Hotel California”, „Just Dropped In”, czy „The Man in Me” można z powodzeniem „wyjąć” z filmu i potraktować, jak osobne etiudy, czy teledyski. To takie małe arcydzieła, umieszczone w tym kapitalnym obrazie, który jedni uważają za kultowy, inni za genialny. Jakkolwiek by go nie określać, spokojne można go umieścić na naszej portalowej liście Filmów wszech czasów

 

TAGI: