Szczęśliwy dzień

Piotr Drzyzga

publikacja 18.11.2019 07:52

Kolejna, sztampowa komedia romantyczna? Ależ skąd! Choć w pierwszej chwili mogłoby się tak wydawać.

Szczęśliwy dzień mat. prasowy

Bo na plakacie przecież ona i on. Zakochani. Michelle Pfeiffer i George Clooney, a więc dwie wielkie hollywoodzkie gwiazdy. A jednak nakręcony w 1996 roku przez Michaela Hoffmana „Szczęśliwy dzień” jest inny. Nietypowy. Bardziej familijny, nowojorski i do bólu współczesny, niż większość typowych kom-romów z ostatnich dekad. Ale po kolei.

I ona i on są po przejściach. Po rozwodach. Ich dzieci zaś chodzą razem do przedszkola. W dniu, w którym toczy się akcja filmu, pociechy miały zaplanowana wycieczkę, ale niestety, nie dotarły na czas na miejsce zbiórki. Rodzicom przyjdzie więc, wyjątkowo, zaopiekować się maluchami w ciągu dnia. A nie będzie to prosta sprawa. Ona jest zaczynającą robić karierę architektką -  on wziętym i niebywale zajętym dziennikarzem. Krótko mówiąc: obowiązki zawodowe wzywają!

- Mogę się zająć dziećmi teraz. Przez godzinę-dwie.

- Ok. Ja później skoczę gdzieś z nimi na obiad, zamiast iść na lunch.

- Świetnie. Jak tylko skończę pisać tekst, odbiorę je od ciebie. Ale potem mam jeszcze konferencję prasową.

- Nie ma sprawy. Spotkanie z inwestorami nie powinno trwać długo, więc powinno mi się udać cię odciążyć…

Tak, mniej więcej, wyglądają dialogi w tym filmie. Często prowadzone przez „przedpotopowe” telefony komórkowe, które oczywiście raz po raz się gubią, zmieniają właścicieli, wprowadzając w akcję filmu jeszcze więcej chaosu i komplikacji.

Chaotyczne jest także życie głównych bohaterów. Niebywale „współczesnych”. Zalatanych. Pochłoniętych pracą. Niemających czasu dla dzieci. Nie mówiąc już o miłości (raz że są poranieni po wcześniejszych, nieudanych związkach; dwa: kiedy mieliby znaleźć na nią czas?).

Ale miłość przychodzi. Jakieś piękne uczucie wyłania się z tego nowojorskiego chaosu. Coś nam się tutaj na ekranie rodzi.

Spora w tym zasługa także Jamesa Newtona Howarda, odpowiedzialnego za ścieżkę dźwiękową. Jego romantyczne, „magiczne” kompozycje sprawiają, że Nowy Jork ponownie staje się miastem gershswinowsko-allenowskim, a napisana specjalnie do filmu piosenka "For the First Time" była nawet nominowana do Oscara.

Ostatecznie nie nagrodzono jej statuetką. Film, po wejściu na ekrany, także nie zebrał entuzjastycznych recenzji. A jednak, gdy ogląda się go dziś, trudno nie uznać go za obraz wyjątkowo urokliwy. Nietypowy (bo familijno-romantyczny), ale tym właśnie odróżniający się od setek błahych komedii romantycznych, nakręconych od tego czasu.

Tu, mimo że to film lekki, jest także jakiś dramat (porozwodowy). Są dzieci, którymi trzeba się przecież zająć! Poświęcić im czas, którego wciąż nie ma i nie ma...

Skąd my to znamy?