Tymek lata za spódnicami

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 22.09.2010 07:05

Po wilamowsku – według listy 17-latka Tymka Króla – mówią 63 osoby. A on sam pisze podręcznik do nauki tego języka. Wierzy, że wilamowski nie zginie.

Tymek lata za spódnicami Roman Koszowski/Agencja GN Tymek, Anna Foks i Justyna Majerska w strojach wilamowskich

Güter mügia, czyli „dzień dobry” – tak według instrukcji Tymka witamy z fotoreporterem 84-letnią Annę Foks, która razem z nim tańczy w regionalnym zespole „Wilamowice”. I – jak przystało na szefową koła gospodyń wiejskich – częstuje nas w altanie tutejszym specjałem: polewką na zsiadłym mleku, koniecznie od krowy. – A może jajecznica z pokrzywą albo mąką? – zachęca i tłumaczy, że gościnność mają we krwi, bo w Wilamowicach zawsze na przybyszów czekał chleb, a u bogatszych – masło. Pani Anna, jak mówią, to starsza koleżanka Tymka, od której uczy się języka. Jej też daje do prania i naprawy odzyskane ze strychów i głębin szaf części wilamowskich strojów. Ma ich razem 700 części: spódnic i dopasowanych do nich fartuchów, jakli, dużych chust – „odziewaczek”, „związek” zakładanych na głowy i czepców.

Trzyma je w czterech skrzyniach. – Tymek od dziecka zbiera nasze stroje (męskie zaginęły w XIX w.), dlatego się śmiejemy, że lata za spódnicami – mówi Justyna Majerska, jego druga dobra koleżanka, po babci miłośniczka wilamowskiego, uczennica „Plastyka”. Sama zbiera i odnawia tutejsze skrzynie na ubrania. Żeby „w realu” pokazać piękno czerwonych wyjściowych spódnic, zdobienia jakli, biel koszul, cała trójka ubiera się po wilamowsku. Nie mogę się oprzeć przyciągającym kolorom i też proszę o jakiś strój. Dostaje mi się… ubranie starej panny. Pani Anna wybraną chustę wiąże mi pod brodą sobie tylko znanym sposobem na jedyny w świecie wilamowski węzeł. I choć to strój starej panny, nie chce mi się rozwiązać tego misternego węzła, bo wszystko w tych ubraniach jest piękne, jakby dla podkreślenia, że każdy szczegół życia wymaga celebracji i odpowiedniej oprawy.

W morzu polskiego
Do Wilamowic przyjeżdża Alex Andrason, który na uniwersytetach w Rejkjaviku i w Madrycie bada ginące języki. Doktorat z wilamowskiego pisze Rinaldo Neels, Belg prowadzący zajęcia na KUL-u w Lublinie. Obaj konsultują się z Tymoteuszem, wiedzącym wszystko o języku, który przetrwał w ich mieście 700 lat, otoczony morzem polskiego. Według językoznawców przynieśli go tu osadnicy flamandzcy. – Wtedy nikt nie mógł wsiąść do samolotu w Amsterdamie i przybyć tu tego samego dnia – opowiada Barbara Tomanek, pierwsza po zmianie systemu pani burmistrz Wilamowic, znawczyni historii miasta. – Wędrowali do nas dobrych kilka lat. Można o tym poczytać w monografiach Józefa Latosińskiego i Antoniego Barciaka. W 1326 r. istniała już tu parafia uwzględniona na ówczesnej mapie świętopietrza. Bratem dziadka pani Barbary był urodzony kilka ulic dalej św. Józef Bilczewski. To nazwisko popularne w Wilamowicach, tak jak Foks, Danek, Sznajder, Hanik czy Biba.

Na cmentarzu można się zorientować, że wilamowianie pobierali się między sobą. Nie sprzedawali obcym ziemi stanowiącej ich dziedzictwo od setek lat. – Stworzyliśmy enklawę, która wielu raziła – mówi pani Barbara. – Jak przyszła do nas dziewczyna z zewnątrz, musiała się dostosować i nauczyć języka. Przed wojną dzieci do 6. roku życia praktycznie nie mówiły po polsku, dopiero w szkole poznawały polszczyznę literacką i nie mazurzyły, jak w ich okolicy. Po wojnie przez 60 lat wilamowski był zakazany. Mówili tak tylko w domach. Pani Barbara w gazecie „Wilamowice i Okolice” drukowała pamiętniki Jana Foksa, zesłanego za używanie tego języka do Świerdłowska na Uralu. Dziś w liczących 2800 mieszkańców Wilamowicach średnia wieku posługujących się swoją mową wynosi 80 lat, ale jest też 29-latek, kilku 40-latków, 60- i 70-latków. – Dobrze, że urodził się Tymek, dar z nieba – mówi pani Barbara. – Choć nie „nasz”, to kocha ten język. Rodzice, lekarze, przyjechali tu z Bystrej i Rudy Śląskiej. On sam nauczył się wilamowskiego od Heleny Rozner, swojej niani, nazywanej „Babcią”. W czwartej klasie podstawówki na plebanii organizował lekcje wilamowskiego. Nagrał 300 godzin rozmów z posługującymi się wilamowskim. Dziś jest najlepszym znawcą ich kultury. – To potęga – mówią o nim miejscowi.

W róże i duże muchy
W wilamowskim powstały utwory pisane. Przypominający „Boską komedię” Dantego „Poemat »Oˇf jer wełt«” inżyniera Floriana Biesika napisany w latach 20. w Trieście. Autor wywodzi swoich protoplastów z Fryzji. Podobno dzieło nie przyjęło się w Wilamowicach, bo mieszkańców, których nie lubił, umieszczał… w piekle. Drugi – to XIX-wieczny „Pamiętnik” Jana Danka z mową weselną po wilamowsku. – Największe trudności są z zapisem – często notowano fonetycznie, stąd różne wersje niektórych wyrazów – opowiada Tymek. Sam włada też niemieckim, angielskim, niderlandzkim, trochę łaciną i czeskim. Dziś po wilamowsku śpiewają dwa zespoły. Jeden po wojnie reaktywowała Jadwiga Stanecka, siostra pani Barbary. Jej imię nosi jedna z ulic. – Jeździli z występami po Wilnie i Warszawie – mówi Barbara Tomanek. Wilamowianie, od wieków zajmujący się tkactwem, podróżowali także z towarami po Europie, ale wracali i zachowali tradycję. Elementy ich garderoby można podziwiać w jednym z alzackich muzeów.

Niezłą ekspozycję mógłby ze swoich zbiorów stworzyć Tymek. Na sznurkach za jego domem wietrzą się spódnice i fartuchy, żeby nie zalęgły się mole. Oglądając je, poznajemy obyczaje właścicielek. – Do procesji, odpustów i noszenia obrazów nosiło się czerwone spódnice – opowiada Anna Foks, która szyje lalki wilamowskie i całkiem nowe jakle i fartuchy. – Niebieskie lub czerwone sukienki wkładały dziewczęta do 16. roku. – Na jupce używanej do pola ktoś przyszył medalik, widać, że kobiety były pobożne – pokazuje Tymek. – Kolorami żałoby były biały i czerwony, bo takie barwy miały najtańsze materiały, a w żałobie trzeba być skromnym. – Kiedyś na kraciaste „odziewaczki” kupiłyśmy akrylowe koce w szkocką kratę – wspomina Justyna Majerska. – Dopiero pani z zespołu wytłumaczyła nam, że i wzór kwadratów, i materiał mają znaczenie. – Nasze babki były bogate, miały pełne skrzynie – wzdycha pani Anna i pożycza od Tymka jaklę z jego kolekcji. A on ze znawstwem pochyla się nad kilkudziesięcioma chustkami i wylicza, w jakie wzory były malowane: – Ta jest w kocie łapki, ta z żołędziami, z jabłkami, z podwójnymi różami, z dużymi muchami, nowomodna…– mówi, podkreślając całą poezję strojów, które powstały, żeby ludzie je noszący czuli się piękni.