Hiszpański romans

Piotr Drzyzga

publikacja 01.09.2022 07:54

Ostatni – jak dotąd – film Woody’ego Allena.

Film, który przeszedł właściwie bez echa. O ile jego przedostatnia produkcja, „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, przyciągała uwagę widzów i krytyków chociażby ze względu na doborową obsadę (Timothée Chalamet, Selena Gomez, Elle Fanning, Jude Law, Diego Luna), o tyle „Hiszpański romans” został właściwie przemilczany. Zignorowany.

Swoje zrobiła rzecz jasna pandemia, ale wpływ na odbiór tego nakręconego w 2020 roku filmu miał, przede wszystkim, dokumentalny serial „Allen kontra Farow”, w którym powrócono do sprawy (rzekomego?) molestowania przez Allena jego pasierbicy.

Afera i proces sprzed niemal 30 lat, o których przypomniał jeden z serwisów streamingowych, sprawiły, że i film i sam Allen stali się (chyba) przykładami tego, jak działa tzw. „kultura wykluczenia”, o której Jacek Dziedzina pisał w artykule „Myślozbrodnia i kara”.

Chyba, rzekomo… - używam tych właśnie określeń, bo przecież nie wiem, jak było naprawdę. Wiem natomiast, że obejrzałem „Hiszpański romans”. Wiem też, co o nim myślę. I mam nadzieję, że to nie myślozbrodnia…

A to naprawdę bardzo udany i typowo allenowski film. Główny bohater przybywa z żoną ze Stanów do San Sebastian, na słynny festiwal filmowy. Ona jest agentką prasową pewnego robiącego obecnie karierę młodego reżysera – on emerytowanym wykładowcą historii filmu. I już tu mamy główną „oś konfliktu”. Bo co lepsze? Klasyka i dawne arcydzieła kina? Czy współczesne „filmy festiwalowe” – najczęściej kreowane na „arcydzieła” przez… speców od promocji i marketingu.

No właśnie. Allen kpi z dzisiejszych „mistrzów” i przypomina nam (w formie zabawnych czarno-białych sekwencji snów i fantazji głównego bohatera) o Fellinim, Bergmanie, Wellesie, Godardzie. „Obywatel Kane”, „Siódma pieczęć”, „Jules i Jim”, „Osiem i pół”… - to między innymi nawiązania i kapitalne cytaty z tych obrazów oglądamy w „Hiszpańskim romansie”.

Z pewnością mógłby to być ciut lepszy film. Zwłaszcza aktorsko. O ile Gina Gershon, Louis Garrel, czy Christoph Waltz grają tu całkiem nieźle (zwłaszcza ten ostatni ma kapitalny „bergmanowski” epizod), o tyle Wallace Shawn (główna rola!?), Elena Anaya, Sergi López i Douglas McGrath sprawiają wrażenie, jakby nie znali scenariusza i musieli improwizować. Czasem nawet ustawiają się, czy spoglądają w dziwnych kierunkach, jakby byli naturszczykami, amatorami i występowali w jakimś niskobudżetowym, niezależnym filmie.

To może drażnić, nie na tyle jednak, by zepsuć przyjemność z oglądania tego przezabawnego i niezwykle inteligentnego filmu. Pełnego typowych allenowskich tematów, bohaterów i traum, którymi nowojorski mistrz kina dzieli się z nami regularnie od lat ’70 ubiegłego wieku.

*

On-linie „Hiszpański romans” można oglądać na wielu różnych platformach streamingowych. Których konkretnie - sprawdzą Państwo np. na upflix.pl

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów

W weekend w tv i na VOD: Hiszpański romans