Byłem, widziałem. Szlag od komerchy mnie nie trafił. Wyszło pięknie. Nie bez zastrzeżeń. Ale takie czasy. Trzecia Era Śródziemna niestety minęła bezpowrotnie…
„Hobbit, czyli tam i z powrotem” – tak brzmi tytuł bestsellerowej powieści J.R.R. Tolkiena, która opowiada o pełnej przygód wyprawie Bilba Bagginsa. „Hobbit – niezwykła podróż” to z kolei tytuł pierwszej części filmowej adaptacji tej opowieści w reżyserii Petera Jacksona. Ten tytuł znacznie bardziej oddaje to, co zobaczyłem wczoraj w kinie. Po pierwsze dlatego, że podróż Bagginsa była tylko „tam”, a w gruncie rzeczy nawet „tam” (czyli do Samotnej Góry) bohaterowie nie dotarli. Po drugie nie tylko sama wyprawa była niezwykła, ale też zakończenie filmu niemniej zaskakujące. Ale po kolei…
Ta historia, napisana przez Tolkiena w latach trzydziestych XX wieku, zdążyła już podbić serca milionów czytelników. Każdego urzekła czym innym. Nic więc dziwnego, że po wielkim sukcesie filmowej adaptacji „Władcy Pierścieni”, Peter Jackson zdecydował się nakręcić również „Hobbita”. Zajęło mu to znacznie więcej czasu niż oczekiwali wierni fani opowieści o Śródziemiu. W końcu się jednak doczekali. Jestem jednym z nich. „Hobbita” widziałem wczoraj.
Akcja najbardziej oczekiwanego filmu ostatnich lat rozpoczyna się w Shire, spokojnej, zielonej, wiejskiej krainie zamieszkiwanej przez hobbitów. Stary już Bilbo postanawia spisać swoje wspomnienia, tak, aby mógł je poznać młody Frodo – krewniak i dziedzic majątku Bilba. Baggins rozpoczyna opowieść od historii krasnoludzkiego królestwa pod Samotną Górą, jego spustoszenia przez Smauga i tułaczki, na jaką udali się ci spośród krasnoludów, którzy nie zginęli w smocznym ataku.
Garstka ocalałych, pod wodzą Thorina Dębowej Tarczy, po latach postanawia odzyskać swoje dziedzictwo i pokonać Smauga. W organizacji wyprawy pomaga im czarodziej Gandalf. Starzec wyznacza też dodatkowego członka wyprawy, którym jest właśnie Bilbo. Decyzja czarodzieja zaskakuje wszystkich, włącznie z głównym zainteresowanym. Szczególnie niechętnie do pomysłu Gandalfa i samej osoby Bagginsa odnosi się Thorin. Bilbo jest zamożnym i wielce szanowanym hobbitem. Głównie ze względu na spokojny i stateczny tryb życia. Każdy wiedział, co Bilbo zrobi, jak się zachowa i jaka będzie jego opinia na tą czy inną sprawę. Próbuje więc za wszelką cenę się wymigać z przygody. Nie jest to jednak proste, bo Gandalf, nie pytając hobbita o zdanie, organizuje w jego domu spotkanie organizacyjne przed wyprawą. Wieczorem, kilkunastu krasnoludów przychodzi do zdumionego i przerażonego tym wszystkim hobbita, plądrując bez litości jego dobrze zaopatrzoną spiżarnię. Tego wieczoru Bilbo poznaje historię rodu Thorina i dostaje ofertę udziału w wyprawie. Rzecz jasna odmawia, gdy tylko dowiaduje się z treści umowy kontraktowej, że grozi mu połamanie, wypatroszenie, albo nawet spopielenie i wiele innych niebezpieczeństw. Kiedy budzi się rano, po niespodziewanych gościach nie ma śladu. Jest jednak kontrakt, który hobbit zabiera i w pośpiechu goni drużynę, aby wraz z nimi wyruszyć na przygodę. Ta decyzja na zawsze zmieni jego życie.
Scenariusz filmu dość wiernie trzyma się książki. Nie licząc sceny, w której gobliny na wilkach atakują wędrowców tuż po spotkaniu z trollami, w zasadzie większość nowych motywów miała jakieś uzasadnienie. Dzięki nim Jackson zarysowuje tło wydarzeń, o którym u Tolkiena wiemy z narracji i dodatków. Reżyser wprowadził między innym obszerne sceny z barwną postać czarodzieja Radagasta, który odkrywa zagrożenie czające się w twierdzy Dol Guldur. Inna rzecz, że filmowemu Radagastowi daleko do tego, którego znamy z kart Tolkienowych opowieści. Oryginalny czarodziej, opiekun zwierząt, choć trzyma się z daleka od wielkiego świata i bywa czasem nieco beztroski lub niekumaty, z pewnością nie przypomina zjaranego jakimś zielskiem dziadunia, którego widzimy na kinowych ekranach. Sceny z udziałem Radagasta przypominały swoim klimatem raczej dziecięce (choć też piękne) „Opowieści z Narnii”, niż epopeję o Śródziemiu.
Zupełnie inne niż we „Władcy” są kreacje krasnoludów. Kompania Thorina nie ma chyba wiele wspólnego z walecznym Gimlim. Przynajmniej kilku z jej członków wydaje się być wyraźnie zagubionymi. Oczywiście, nie wszyscy. Wyjątek stanowią tu Balin i rzecz jasna Thorin Dębowa Tarcza. Przywódca wygnanych krasnoludów i spadkobierca utraconego królestwa to postać pełna powagi, uporu i… uprzedzeń. Szczególnie te ostatnie dają się we znaki, kiedy Gandalf postanawia poprowadzić drużynę do Rivendell, siedziby elfa Elronda. Wściekły Thorin kilka razy wypomina Gandalfowi wszystkie żale, które żywi w swoim sercu do elfów. Kiedy już lądują w domu Elronda, krasnoludki książę ciągle walczy ze sobą i nie umie przebaczyć tego, że przed laty elfie wojska nie wsparły jego ojca w bitwie ze Smaugiem. Bez mrugnięcia okiem oceniłbym kreację Thorina jako doskonałą, gdyby nie jedna z ostatnich scen, w której dumny krasnolud w uznaniu dla hobbita, który uratował mu życie, czule przytula Bagginsa pokonując wcześniejsze wątpliwości. W tym momencie cała dramaturgia postaci Thorina pęka jak bańka mydlana, a scena, choć z pięknym przesłaniem, przypomina raczej kiepski happy end z serialu typu „Beverly Hills”, niż głęboką przemianę bohatera.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |