Film Ericha Segala, czy skomponowana do niego melodia Francisa Lai? Trudno orzec, co zrobiło większą furorę i ma ważniejsze miejsce w historii popkultury.
Oglądając tę produkcję z 1970 roku, warto się zastanowić nad fenomenem romansów i melodramatów w ogóle. Każdego roku zalewa nas cała masa książek i filmów w tym gatunku, ale furorę robią nieliczne. Przed wiekami „Romeo i Julia”, czy „Tristan i Izolda”. W czasach kina „Przeminęło z wiatrem”, „Casablanca”, „Doktor Żywago”, „Titanic”, czy właśnie „Love Story”.
Co sprawia że ten film jest tak lubiany? Ma taką renomę? Do dziś cieszy się tak wielkim powodzeniem?
To, że twórcom udało się przekonująco opowiedzieć o uczuciach dwojga młodych, to oczywistość. Ale to przecież nie wszystko. Myślę, że jeszcze ważniejszy jest „duch epoki” fantastycznie uchwycony w tym filmie.
Być może kluczowa rolę odegrał w tym przypadku montaż. Śmiały, nerwowy, szarpany – ewidentnie wzorowany na dziełach nowofalowych. Trochę podobne rytm, tempo mają „Annie Hall”, czy „Manhattan” Woody’ego Allena, ale w obrazie Segala sceny następują po sobie szybciej. Wypowiedzi bohaterów są niemalże urywane. Przeskoki i cięcia błyskawiczne. A przecież to film „gadany”. Oparty głównie na dialogach dwojga zakochanych. Pewnie dlatego zmontowano w go w taki właśnie sposób – by nie nudził.
„Love Story” to film dla masowej widowni. Dziś twórcy takich dzieł dbają przede wszystkim o to sceny następowały po sobie w płynny i logiczny sposób. Tymczasem tu mam bałaganiarska strukturę. Szaleńcze szast-prast, które świetnie oddaje charakterki bohaterów.
Prowokują się wzajemnie, podśmiewają, pyskują sobie. W ich zachowaniu jak na dłoni widać przemiany obyczajowości i wpływy kontrkultury lat ’60. Stopniowo wychodzą także rozmaite uprzedzenia, stereotypy. Pojawiają się trudne emocje. Kilka razy puszczają nerwy… - a więc i wielka (choć gorzkawa) prawda o człowieku tu jest.
Tempo filmu zwalnia dopiero pod koniec - gdy chłopak (Ryan O'Neal) dowiaduje się o nieuleczalnej chorobie dziewczyny (Ali MacGraw). Dopiero wtedy na ekranie jest nam dane oglądać samotne spacerów po mieście. Zaczyna dominować zaduma, smutek, refleksja...
Wtedy też w pełni uświadamiamy sobie dramat, jaki rozgrywa się na linii syn-ojciec. Konflikt rozwija się przez cały film (bogaty ojciec nie potrafi zaakceptować wyboru syna, który postanawia związać się z niezbyt zamożną studentką). Ale dopiero pod koniec widzimy, że ów sztywny i bezlitosny patriarcha rodu (grany przez Ray’a Millanda), ma w sobie też jakieś ciepło, dobro, tyle tylko, że nie potrafi go wyrazić.
Niemożność wypowiedzenia, porozumienia się – i o tym jest ten film. O różnicach w mentalności dzieci i rodziców (ojciec dziewczyny jest przyjaźnie, niemalże kumpelsko nastawiony, ale i on potrafi pogodzić się z niektórymi rzeczami. Np. z faktem, że młodzi nie wierzą w Boga, nie chcą kościelnego ślubu. Nie robi im z tego powodu awantury, ale widać, że bardzo go to boli).
*
W najbliższym czasie "Love Story" wyemituje stacja CBS Europa. Fil bedzie można zobaczyć w sobotę, 18 listopada o godz. 21:00; w niedzielę, 19 listopada o godz. 11:50 oraz w środę, 22 listopada o 23:35.
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...