Butch Cassidy i Sundance Kid

Piotr Drzyzga

publikacja 19.12.2018 08:25

Reżyser George Roy Hill i scenarzysta William Goldman w 1969 roku zaserwowali widzom western, jakiego jeszcze nie było.

Butch Cassidy i Sundance Kid mat. prasowy

Reżyser George Roy Hill i scenarzysta William Goldman w 1969 roku zaserwowali widzom western, jakiego jeszcze nie było. W powielane od dekad łotrzykowskie opowieści z Dzikiego Zachodu, wpletli wątki komediowe, nostalgiczne i momenty grozy. Receptura okazała się być genialna – film zarobił krocie, nagrodzono go czterema Oscarami i przeszedł do historii kina.

Goldman pracował nad tą historią osiem lat. I to na ekranie widać. Nie ma tu zbędnych scen, niepotrzebnych dialogów, epizodów, które chciałoby się wyciąć, przewinąć. Jest za to fascynująca opowieść o przyjaźni dwóch wiecznie kłócących się rabusiów, którzy dokonują czynów niesłychanych. Robin Hood, D'Artagnan, Janosik, Zorro… - Butch Cassidy i Sundance Kid za sprawą tego filmu doszlusowali do grona najsłynniejszych, popkulturowych rzezimieszków.

Spora w tym także zasługa aktorów, którzy wcielili się w tytułowe role. Paul Newman i Robert Redford zagrali koncertowo. Czym jest dystans i ironia? Można się przekonać (nauczyć) oglądając ich w filmie Hilla. Reżysera, który cztery lata później raz jeszcze postawi na duet Newman-Redford i znowu się nie zawiedzie. Jego (ich!) „Żądło” z 1973 roku zdobędzie aż siedem Oscarów!

Ale wróćmy do „Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida”. Do wszystkich tych niebywale pomysłowych chwytów realizatorskich, dzięki którym film tak bardzo zapada w pamięć.

W tekstach filmoznawców i historyków kina najczęściej wspomina się o kończącej film stopklatce. Wiadomo, że bohaterowie zostali otoczeni, że nie maja najmniejszych szans w nieuchronnym starciu z wojskiem i policją, a jednak reżyser nie pozwala ich zabić. Nie w swoim filmie. W finałowym kadrze widzimy więc Butcha i Sundance’a brawurowo wybiegających z ukrycia z rewolwerami w dłoniach i… tu George Roy Hill robi pauzę. Sylwetki dzielnych kowbojów zastygają w bezruchu, kolor przechodzi w sepię, a w tle słyszymy nostalgiczną melodię.

W podobny sposób zaczyna się ten film. Na napisach początkowych oglądamy krótki, niemy, "sepiowaty" western o przygodach Kida i Cassidy’ego. Mniej więcej w połowie filmu (gdy bohaterowie zdecydują się opuścić USA i wyjechać do Boliwii), reżyser także robi przerwę. Tym razem na pokazanie nam pojedynczych, pamiątkowych (sepiowatych, a jakże) zdjęć z wizyty bohaterów w Nowym Jorku. Wszystko po to, by tęsknota za czasami dawno minionymi stała się w widzach silniejsza. Byśmy mogli jeszcze bardziej utożsamić, zżyć się z ze zwykłymi przestępcami, z których twórcy postanowili zrobić na ekranie herosów, ludzi niezwykłych.

Niezwykła jest także sekwencja, w której w teledyskowym niemalże skrócie, oglądamy serię napadów w Boliwii. Na ekranie pościgi, strzelaniny i zachwycające, dzikie pejzaże (zdaniem wybitnego polskiego krytyka, Adama Garbicza, zdjęcia Conrada L. Halla należą do najpiękniejszych w całej historii westernu), a w tle piosenka „South American Getaway” Burta Bacharacha. Melodyczna kwintesencja lat ’60, kompletnie nie pasująca do świata Dzikiego Zachodu, ale dzięki temu pozwalająca nam na nabranie chwilowego dystansu. Oddechu. Tak bardzo potrzebnego przed finałowymi scenami, gdy znów powieje grozą. Gdy i my i bohaterowie zostaniemy skonfrontowani z tym, co tajemnicze, nieuchronne, śmiertelne…

*

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów