Czyli jeden z romantycznych wyjątków w dziejach kina.
Komedia romantyczna? Gatunek niezbyt poważany przez krytyków. Rzec by można nawet, że film tego rodzaju to bardziej produkt niż dzieło. Typowa rozrywka. Film na randkę lub „do prasowania”.
A jednak, jak wiemy z historii kina, zdarzają się wyjątki. „Ich noce”, „Rzymskie wakacje”, „Sabrina”, „Kiedy Harry poznał Sally”, „Pretty Woman”, „Cztery wesela i pogrzeb”… - to tylko niektóre z nich. Co takiego mają w sobie, że urzekają również recenzentów i historyków kina?
Niektóre, po prostu, trafiają w swój czas, stając się niebanalnymi dokumentami konkretnej epoki (dekady), stąd też chętnie wraca się do nich po latach - np. z sentymentu. W innych objawia się w jakaś uniwersalna prawda o naszych tęsknotach, marzeniach, ludzkiej naturze. Gdy dodać do tego sympatycznych odtwórców głównych ról (którym od pierwszej do ostatniej minuty seansu kibicujemy), być może uzyskamy odpowiedź na postawione wyżej pytanie.
Kolejnym tytułem, który od lat cieszy się niesłabnąca popularnością, jest „Notting Hill” z 1999 roku. W rolach głównych Julia Roberts i Hugh Grant, a więc aktorzy jak najbardziej „romantyczni” (ona zagrała w „Pretty Woman”, on w „Czterech weselach i pogrzebie”). Także scenarzysta jest znajomy - to Richard Curtis, który napisał przecież „Cztery wesela…”, a w przyszłości stworzy kolejne romantyczne hity, w tym niemniej słynny „To właśnie miłość”.
Ale wróćmy do „Nottin Hill”. Jak to często bywa z kom-romami, także i tutaj sięgnięto po historię o księciu i kopciuszku, tyle tylko, że u Curtisa kopciuszkiem jest mężczyzna (Grant gra gapowatego właściciela antykwariatu), zaś zamiast księcia mamy księżniczkę, a właściwie jej współczesną wersję, czyli amerykańską gwiazdę Hollywood (Roberts), która, rzec jasna, zakocha się w sympatycznym, acz niezbyt rozgarniętym, wiecznie sztywnym i skrępowanym Angliku.
Romantyczno-melodramatyczny schemat to jedno. Ale kto wie, czy ważniejsze nie jest tutaj to, co na drugim planie. Mowa o namyśle twórców nad współczesną „kulturą celebrycką” (kult gwiazd, szaleństwo tabloidów i portali plotkarskich, wyczyny hejterów).
Pod tym względem już sam początek filmu jest niezwykle interesujący. Oglądamy bowiem zmontowaną w zwolnionym tempie sekwencję z gal i sesji zdjęciowych, których bohaterką jest postać grana przez Julię Roberts. W tle słyszymy zaś liryczne i wzruszające „She” w wykonaniu Elvisa Costello, które dodatkowo podkreśla, uświadamia nam, że oto mamy do czynienia z obiektem marzeń i westchnień. Hollywoodzka gwiazdą. Istną ekranową boginią.
A więc wspomniany już kult gwiazd. Ale przecież ma on też swe mroczne strony. Paparazzich polujących na sławy, plotki rujnujące kariery, prześladujących aktorki i aktorów psycho-fanów…
W „Notting Hill”, podobnie jak w „Purpurowej róży z Kairu” Woody’ego Allena, gwiazda także schodzi z ekranu, tyle tylko, że tu jest bardziej świadoma tego, co się z nią wkrótce stanie. Niebawem uroda przeminie i zaraz trzeba będzie ustąpić miejsca przed kamerą młodszym, atrakcyjniejszym aktorkom.
Podobnych, gorzkich konstatacji jest w tym filmie zaskakująco dużo. Ale dzięki nim doskonale oddaje on ducha tamtych czasów (koniec lat ’90, tragiczny wypadek i śmierć księżnej Diany).
Oczywiście „Notting Hill” nie jest dramatem, więc widzowie mogą liczyć także na przedni, absurdalny brytyjski humor. To co na kranie wyczyniają Rhys Ifans, Tim McInnerny, Emma Chambers, Hugh Bonneville, James Dreyfus, czy Roger Frost to prawdziwe aktorskie perełki. Role niczym z filmów i skeczy Latającego Cyrku Monty Pythona.
*
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów