Zmiana nazwy Boże Narodzenie na święta grudniowe czy św. Mikołaja na postać, która ze świętością ma niewiele wspólnego oraz kolęd na piosenki o czuwającym wodzu – to nic nowego. Myślano o tym już w niemieckim Breslau.
Po dojściu do władzy przez nazistów stało się jasne, że obywatel III Rzeszy żyje po to, by spełniać obowiązki wobec partii. To było najważniejsze – mówi Joanna Hytrek-Hryciuk z wrocławskiego oddziału IPN. W związku z tym władze przeorganizowały kalendarz świąt partyjnych, urzędowych.
– Ten kalendarz pękał w szwach od różnych okoliczności. Chodziło o to, by obywatela jak najbardziej zintegrować z państwem; pokazać, że partia nie tylko wymaga, ale też dba o obywateli i jest źródłem ich nieustającej radości – dodaje. Przekonuje, że władza nie walczyła ze świętami religijnymi, ale próbowała je zawłaszczyć i zmienić ich odniesienie. Do obrzędów dodawano wiele elementów pogańskich. Dotyczyło to także Bożego Narodzenia.
Kanclerz czuwa
W przedwojennym Wrocławiu wśród ludności dominowali ewangelicy i katolicy. Ludność żydowska w 1938 r. szacowana była na zaledwie 12 tysięcy. Dlatego to właśnie chrześcijańskie święta mają w tym okresie zdecydowanie większe znaczenie dla społeczności. Władze nazistowskie nie wymagały rezygnacji ze świętowania, ale ze swej strony zaproponowały nowe elementy.
– Od 1935 r. próbowano zastąpić nazwę „Boże Narodzenie” przez „Julfest”, czyli święto przesilenia zimowego – opowiada J. Hytrek-Hryciuk. Starano się też zmienić obowiązujące nazwy atrybutów związanych ze świętami. Zamiast drzewka świątecznego – Christbaum miała być po prostu jodła. Podobnie było ze św. Mikołajem, którego miał zastąpić jeździec na białym rumaku – Schimmel-reiter – dodaje. Zaznacza, że w okresie wojny, po 1940 r., naciskano bardzo, by święta miały charakter pewnego rodzaju wspomnienia o żołnierzach, którzy walczą na wszystkich frontach Europy. – Najbardziej chodziło o Wschód, bo dość szybko Niemcy zaczęły ponosić tam katastroficzne straty – tłumaczy.
Pod specjalnym nadzorem znalazły się także kolędy. Odpowiedzialnym za manipulacje przy pieśniach bożonarodzeniowych byli m.in. architekt Alfred Speer czy główny ideolog Rzeszy ds. Kultury Alfred Rosenberg. „Obowiązująca” wersja kolędy „Cicha noc” dziś brzmi wręcz pokracznie: „Cicha noc! Święta noc!/ Pokój ludziom silnej woli/ Tylko Kanclerz swoją mocą/ Czuwa sam dniem i nocą/ nad Niemiec snem...”. – Kolęda w tej formie była śpiewana również w Breslau – dodaje J. Hytrek-Hryciuk.
Napisał o tym w swoich wspomnieniach Hugo Hartung, główny dramaturg wrocławskich teatrów, powołany do wojska na czas obrony Twierdzy. Pisze, że żołnierze zebrali się na swoim odcinku wraz z dowódcą i musieli zaśpiewać o czuwającym Kanclerzu. O tym, jak bardzo propaganda wchodziła w sferę osobistego przeżywania Bożego Narodzenia, świadczą też ozdoby choinkowe.
– W 2009 r., w Kolonii, w Centrum Dokumentacji Nazizmu, odbyła się wystawa dotycząca obchodzonych w III Rzeszy świąt. Pokazywano tam plakaty, które przedstawiały choinki przystrojone w... granaty-zabawki czy w małe swastyki wykonane z masy solnej. Były tam także plastikowe postaci SS-mannów, które położone pod drzewkiem miały zastąpić ołowiane żołnierzyki dla dzieci – opowiada. Zwraca także uwagę, że niemieckie gospodynie były zachęcane do pieczenia „aryjskich” ozdób: swastyk, ptaszków, precli zamiast tradycyjnych aniołków czy serduszek.
Normalnie w nienormalności
Ostatnie święta w Breslau, w 1944 r., nie były radosne. – Co prawda propaganda sukcesu mówiła o tym, że Niemcy odepchną szturm Armii Czerwonej, że pojawi się Wunderwaffe i od tej pory będą tylko zwycięstwa, ale wśród mieszkańców obecne było narastające napięcie – mówi J. Hytrek-Hryciuk. Podkreśla, że upaństwowiona wersja Bożego Narodzenia nie bardzo się przyjęła. Ludzie starali się zachować tradycyjne świętowanie w gronie rodzinnym, co było bardzo trudne.
– Ten, kto posiadał choinkę, uznawany był za kolaboranta. Dlaczego? Bo w Niemczech obowiązywała zasada „wojny totalnej” – wszystkie siły miały być skierowane do osiągnięcia zwycięstwa. Zabroniono więc transportu drzewek, bo to wymagało benzyny, która potrzebna była na froncie – tłumaczy. Mieszkańcy radzili sobie jednak w inny sposób. Iglaki znikały ze skwerów, parków i pobliskich lasków.
Ostoją tradycji były świątynie, które nie zostały zniszczone przez bombardowania aż do stycznia 1945 roku. W nich wystawiano szopki. – Ich budowa to śląska tradycja – zaznacza historyk. Podkreśla, że część mieszkańców uczestniczyła w bożonarodzeniową noc w Pasterce, ale tę przerwał nalot bombowy. – Nic się nikomu nie stało. Od razu pojawiła się plotka, że gauleiter Karl Hanke, zarządzający Wrocławiem, celowo ogłosił alarm, by oderwać wiernych od świętowania i w ten sposób hartować ich przed tym, co niechybnie musiało przyjść wraz z Armią Czerwoną – dodaje.
Bomba... kulinarna
Od 1939 r. w całej III Rzeszy obowiązywała reglamentacja żywności. Były problemy z podstawowymi produktami spożywczymi: jajkami, warzywami i mięsem. – Mieszkańcy próbowali sobie radzić. Modne stały się wtedy „niemieckie świnie”, czyli... króliki, które hodowano na balkonach, klatkach schodowych i przede wszystkim w przydomowych ogródkach – opowiada J. Hytrek-Hryciuk. Ludność obowiązywały również dni bezmięsne, które ogłaszano w prasie. Dotyczyły one zarówno domów prywatnych, jak i restauracji. Początkowo ogłoszono dwa takie dni: wtorek i piątek, ale później wyznaczano nawet całe tygodnie.
– Przestrzegania prawa pilnowali tzw. wąchacze potraw, zwolennicy władz, którzy chcieli się w ten sposób przysłużyć partii – mówi. Dziś wydaje się to kuriozalne, ale nieprzestrzeganie zalecenia mogło przyczynić się do poważnych problemów.
Jednym z rodzajów posiłków był tzw. eintopf, czyli danie jednogarnkowe, które zastępowało cały obiad. – Jego przygotowanie to oszczędność. W czasie wojny lansowano ideę przygotowywania potraw jak najbardziej ekonomicznych. Jednak nie zawsze tak było.
Kuchnia śląska jest mało wyrafinowana, ale syta. Od zawsze łączy potrawy z pogranicza polsko-czesko-niemieckiego. Jedną z najbardziej popularnych w okresie wojennym było „śląskie niebo w gębie” (Schlesiche Himmelsreich). – W oryginalnej wersji były to duszone żołądki wieprzowe w sosie z suszonymi bakaliami. Tuż za naszą dzisiejszą zachodnią granicą można tego dania wciąż spróbować. Używa się jednak do tej potrawy innych części mięsa wieprzowego lub wołowiny – mówi J. Hytrek-Hryciuk. Jak dodaje, bardzo popularne podczas świąt były ciasta makowe i drożdżowe z dużą ilością kruszonki oraz... piwo o różnej zawartości alkoholu i smakach.
Najbardziej charakterystycznym ciastem dla okresu Bożego Narodzenia była tzw. bomba legnicka. Ten specjał już nie funkcjonuje po polskiej stronie Dolnego Śląska. Co było w nim charakterystycznego? – Jest to ciasto czekoladowe, przypominające w smaku piernik, nadziane masą z bakalii i masą marcepanową. Wszystko było polane czekoladą – opowiada. Żeby go spróbować dzisiaj, również trzeba udać się do Niemiec lub skorzystać z przepisów zawartych w książkach z dolnośląskimi kulinariami.
Mieszkańcy Breslau w okresie II wojny światowej i tuż przed zamknięciem Twierdzy nie mieli łatwo. Przeciwności losu, te ekonomiczne, oraz propaganda robiły swoje, a mimo to udawało im się przeżywać Boże Narodzenie możliwie normalnie – z odwołaniem do chrześcijańskich tradycji niemających nic wspólnego z narodowym socjalizmem Rzeszy. To świadczy, że nawet najbardziej ateistyczna i nastawiona przeciwko drugiemu człowiekowi ideologia nie ma szans w konfrontacji z Bożą miłością objawioną w Dziecięciu z Betlejem.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.