Wierzy Pan w skuteczność protest songów?– Gdybym nie wierzył, śpiewałbym o tym, że ona mnie nie kocha, a ja ją kocham, czy też odwrotnie. I zrobiłbym przeszczep tupeciku i pofarbowałbym tył włosów. Oczywiście, że wierzę.
A nie myślał Pan kiedyś, by przejść od protest songów do czynnej polityki?– Do takiej polityki, z jaką mamy teraz do czynienia? To jest postpolityka, opierająca się na teatrze i na grze. Nie zmieściłbym się w tym. Proszę spojrzeć na ZChN. Jedyną osobą z tej całej wierchuszki, jedyną osobą uczciwą, z honorem, której z przyjemnością podaję rękę, jest Marek Jurek. Natomiast niech pan spojrzy na Marcinkiewicza… Nie będę komentował, bo pan wie, o czym mówię. Niech pan spojrzy na pana Czarneckiego, na pana Niesiołowskiego. Przecież to były główne tuby ZChN. I jak łatwo w ciągu kilku lat z Chrystusa na fladze zrobić sobie chorągiewkę. Ja wtedy, pisząc tę piosenkę…
Sam Pan zaczął, ja nie pytałem o piosenkę „ZChN zbliża się”…– Naprawdę zrobiłem wtedy porządny rachunek sumienia, czy warto umieścić ją na płycie. To nie był wygłup, tylko przemyślana akcja. A że opowiadała o pijanym księdzu i tło do tej opowieści stanowiła „święta pieśń”? Właśnie o to chodziło.
Ale de facto stała się hymnem zajadłych antyklerykałów.– I to mnie najbardziej zabolało. Ja, zagorzały antykomunista, zrobiłem się malutki, kiedy usłyszałem, że śpiewają to w SLD. To mnie nauczyło ostrożności. Chciałem tylko pokazać zagrożenie polegające na tym, że za „równego, fajnego” księdza uważamy nie takiego, który będzie uczyć nas o Bogu, lecz tego, który się z nami napije. Jeśli do tego dołożyć władzę świecką, która ze względów marketingu politycznego stwarza pozory wspólnego marszu z Kościołem, to mamy sytuację koszmarną i – dla mnie przynajmniej – nie do zaakceptowania. Uważam, że miałem rację: „ZChN zbliża się”. I Bogu dzięki, że nie objął całej władzy, bo mielibyśmy makabryczną Polskę, która nie miałaby absolutnie nic wspólnego z Bogiem.
Rozumiem, że Wiejska w Warszawie Pana nie pociąga. Łatwiej być patriotą w małej wiosce na Opolszczyźnie?– Władza w Warszawie żyje w jakimś matrixie, w wymyślonych sytuacjach. Między ulicą Wiejską, lotniskiem, dojazdem do domu, ta władza nie widzi podwórka. Ja je widzę. Codziennie o godzinie 6.30 rano jadę do sklepu po chleb, spotykam ludzi. Mieszkam na skraju, ale jestem w środku życia (śmiech).
Niedawno zajął Pan trzecie miejsce w plebiscycie na opolanina 20-lecia. Dostał Pan zaledwie kilka głosów mniej niż abp Alfons Nossol. Nie pojawiały się oferty, żeby skonsumować tę popularność ku chwale Ojczyzny?– Miałem propozycję startowania w ostatnich wyborach do Sejmu z listy PO w województwie podkarpackim. Takie zagranie taktyczne, żeby odebrać głosy PiS-owi. Odpowiedziałem: a jeśli wygram, to co? Będę siedział w tym sejmie i naciskał guzik? Spotykał się z nimi, jadł sushi i bojkotował Ziobrę? Przecież na tym polega ich polityka. Jednej i drugiej strony. Nie widzę ze strony polityków szczególnego zainteresowania państwem, tylko sobą. Swoją opcją. Oni się zachowują jak modelki. Nawet Bóg jest traktowany instrumentalnie: On nie jest nadzieją, tylko instrumentem walki politycznej. To nie jest Pan Bóg, tylko obrazek.
To zostawmy Warszawę. Może sołtys na Opolszczyźnie?– Ja na to nie mam czasu. Mogę więcej zrobić, będąc muzykiem na scenie, który jest medialny, do którego przyjeżdża „Gość Niedzielny” i który może wykonać telefon do pana wojewody czy pana marszałka i powiedzieć: proszę panów, dlaczego jest tak, że w piątek rolnik wykopał bombę 30 metrów od domu, a saperzy mówią, że oni po 15.30 nie pracują, więc przyjadą w poniedziałek…
???– No, dzwonię ostatnio do szefa policji i pytam, jak tam akcja „Znicz”. Mówi, że kiepsko, bo nie ma radiowozów. Jeden jest w sąsiedniej wsi, drugi jeździ, a trzeci jest przy bombie. Przy jakiej bombie? – pytam. – No, chłop wykopał o 15.45 bombę pod domem i musiałem tam postawić samochód z policjantem. Ja na to, że przecież niedaleko jest jednostka saperska. A on mówi: – Zadzwoniłem, wysłałem też faksy z prośbą o zabezpieczenie tego miejsca. Oni mi odpisali, że według procedur mają 72 godziny na przyjęcie zgłoszenia, poza tym jest weekend, po 15.30 i Wszystkich Świętych się zbliża. W związku z tym przyjechali w poniedziałek. No i wykopali jeszcze 21 bomb. Zadzwoniłem w tej skandalicznej sprawie do rzeczników wojewody. Na tym też polega patriotyzm. Nie na donosie. Przedstawiłem się, mam przewalone w tej jednostce, bo z tego zrobiła się afera. Ale z tym trzeba walczyć. Gdyby Białoruś chciała nas zaatakować, to powinna to zrobić po 15.30, najlepiej w piątek, bo wtedy wszyscy generałowie są w domu. Ja mam ten komfort, że więcej zrobię dla polityki, dla Polski, będąc trybunem ludowym poza tym całym układem, a jednocześnie w różnych sytuacjach promując jedną czy drugą stronę. Ale jeśli kiedyś przestanę być słuchany na estradzie, być może będę myślał o polityce w sensie dosłownym.
Czy doświadczenia rodzinne wpłynęły na Pana zainteresowanie historią?– Oczywiście. Ja zostałem pozbawiony dziadków. Jednego zabili mi Niemcy, drugiego Rosjanie. Dlatego Westerplatte i Katyń są dla mnie równie ważne. Jeżeli rodzina jest pozbawiona dziadków, to jest to rodzina niepełna. Dziadek jest bardzo istotną osobą w rodzinie, ponieważ jest to taka instancja odwoławcza. W przypadku konfliktu z ojcem zawsze możesz pójść do dziadka, który cię przytuli i który opieprzy ojca. Ucięto mi zatem jakieś korzenie. Wszystkie doświadczenia rodziców są przekazywane dzieciom. I tak dalej. Zatem ofiary wojny to nie jest to jedno pokolenie, które wyginęło, tylko to jest scheda, która trwa.
Śpiewanie o tym nie jest zatem tanim wykładem z historii?– To jest też pewien żal, pretensja i przestroga. Ojca wywieźli pociągiem, jechali kilka tygodni, a potem przesadzono go na wielbłąda i wegetował z matką i siostrą w Kazachstanie na totalnym pustkowiu. Kiedyś zapytałem tatę, czy to był obóz, czy były druty? Ojciec odpowiedział – a po co druty, przecież najbliższa miejscowość była 500 km dalej. Te wszystkie rzeczy są potem przenoszone na syna. A ze mnie na moje dzieciaki. Wielką sztuką jest poukładać stosunki z Rosją. Ale to jest konieczne: nasz silny katolicyzm i ich prawosławie – gdyby mogło dojść do pojednania, moglibyśmy zbudować coś silnego, opartego nie na polityce, tylko na duchu. Polityka to jest tylko ubranie, żeby nie było ani za zimno, ani za gorąco. A my to ubranie mamy może i modne, ale niepraktyczne – służące tylko producentom ubrań.
Artykuły z poszczególnych działów serwisu KULTURA:FilmLiteraturaMuzykaMalarstwoArchitekturaZjawiskaSylwetkiTeka Jujki