Pamuk należy do tej mniejszości pisarskich noblistów ostatnich lat, która godnie kontynuuje tradycje wielkiej europejskiej literatury.
Z okazji jubileuszu 65-lecia Wydawnictwo Literackie zorganizowało spotkanie z jednym ze swych znakomitych autorów, o rok starszym od wydawnictwa, Orhanem Pamukiem – tureckim laureatem literackiej Nagrody Nobla. Bardzo mnie to święto książki ucieszyło. A powodem do radości było już samo spotkanie z prawdziwym pisarzem: Pamuk należy do tej mniejszości pisarskich noblistów ostatnich lat, która godnie kontynuuje tradycje wielkiej europejskiej literatury. Obok południowoafrykańskiego miłośnika Herberta – J.M. Coetzeego, obok skrajnie politycznie niepoprawnego miłośnika Stalina – Zachara Prilepina (ten akurat nagrody Nobla nie dostał i raczej nie dostanie), obok mistrza polskiej prozy – Wiesława Helaka (za konserwatywno-katolicki światopogląd także Nobla nigdy nie dostanie) turecki powieściopisarz najskuteczniej pomaga dziś opędzić się od przygnębiającej myśli, że literatura się skończyła, a zostały tylko literackie festiwale próżności. Dickens, Balzac, Tołstoj, Mann, Conrad mają jeszcze swoich kontynuatorów i, co nie mniej ważne, czytelników.
Drugi powód do radości z tego spotkania to widok tłumu młodych miłośników dobrej prozy. Powieść ma więc wciąż swoich odbiorców w kolejnym pokoleniu, zdolnych oderwać się na chwilę od iPadów, tweetów i Facebooków. Jest ich chyba wciąż wielu, skoro swoje opowiadania o ludzkim losie na skrzyżowaniu świata islamu i Europy Pamuk sprzedał już ponoć w blisko 70 milionach egzemplarzy. Oczywiście, sprzyja mu „postępowa” krytyka literacka, zainteresowana właśnie spotkaniem ze światem islamu takim jak u Pamuka, to jest pozwalającym zachować nadzieję – mimo wszystko – na jego zasymilowanie przez liberalną Europę. Turcja jako bliski „Obcy”, a raczej jako młot na „nietolerancyjnych”, własnych, naprawdę obcych tym literackim salonom mieszkańców polskiej, węgierskiej, czeskiej, włoskiej czy angielskiej „prowincji”, na takich jak ja, czytelników „Gościa Niedzielnego”… Tego rodzaju pozaliteracki powód wsparcia arbitrów salonowej elegancji dla pisarstwa Pamuka na szczęście nie mówi wiele o tym, co w jego twórczości jest naprawdę wartościowe. Umiał to wypowiedzieć na spotkaniu z polskimi czytelnikami sam pisarz, odpowiadając mądrze, z namysłem, bez typowej dla tylu nadwiślańskich kabotynów salonowej pozy wiedzącego lepiej i gardzącego ową „prowincją”.
Na co odpowiadał Pamuk? Gdyby głupota mogła fruwać, dwoje prowadzących spotkanie (ekscelebrytka telewizji kulturalnej oraz doktor krytyki z krakowskiego tygodnika dla snobów) powinno szybować pod niebo niczym para kondorów. Zaczęło się od żądania Pani Redaktor, by autor „Śniegu” i „Rudowłosej” podał „definicję miłości”. Pamuk przytomnie odpowiedział, że literatura nie jest od dawania definicji, a już na pewno miłości nie da się zamknąć w żadnej. Pani Redaktor zapytała więc pisarza o jego wsparcie dla idei przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej: „Przecież nie tylko chrześcijaństwo tworzy podstawy kulturowe Europy…” – to, że islam ma być drugim, albo raczej lepszym jej fundamentem (obok postoświeceniowej politpoprawności), miał już powiedzieć sam Noblista. Ale nie powiedział. Bo zna historię kultury, islamu i Europy. Powiedział tylko, że chciał kiedyś, by Turcja weszła do Europy, gdyż mogłoby to nasz kontynent wzbogacić. No ale wiemy, że obecnie nie ma o tym mowy. Dlaczego? Czarne chmury antyliberalnego buntu ogarnęły bowiem tę ziemię, polską ziemię… To już oczywiście nie Pamuk, tylko jego gospodarze. Na ten wątek naprowadził publiczność i tureckiego gościa Krytyk z Tygodnika. Co robić w obliczu narastającego w Polsce i na Węgrzech autorytaryzmu? Pamuk odpowiedział, że nie wie, jak w Polsce, ale w Turcji jest ponad 50 tys. więźniów politycznych (w tym ponad stu dziennikarzy)… Niezrażony tym porównaniem Krytyk podkreślił, że w Polsce jest dużo gorzej – i domagał się ideowego odporu, jaki dać powinien literacki Autorytet. Pamuk z lekkim uśmieszkiem zauważył, że cieszy go, iż znowu historia łączy Turcję, Węgry i Polskę, ale trzeba by jeszcze dodać pewnie Amerykę i kilka krajów w Europie Zachodniej, by dostrzec całość obrazu. A on rad politycznych nie udziela, tylko robi swoje. Czyli pisze książki.
Pisze w nich, dodajmy, także o tych kwestiach, które tak niepokoją gospodarzy polskiego salonu: o obronie tradycji, o przywiązaniu do starej religii (w przypadku Turcji – islamu), o ludziach prowincji. Ale robi to inaczej niż pełni kompleksów „lepszej Europy” polscy imitatorzy literatury. On pisze o tych, którzy nie podzielają jego liberalnego światopoglądu, o swoich religijnych, prowincjonalnych, konserwatywnych rodakach pisze bez pogardy i bez strachu. Pisze o ludziach uwikłanych w takie same uczucia i dylematy życiowe, jakie dotyczą też jego – bywalca salonów świata. Pisze tak, bo jest pisarzem – a nie „krytykiem”.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.