Poruszający film oparty na życiu założyciela Opus Dei, zrobiony przez znanego reżysera – agnostyka i lewicowca.
W tym filmie wszystko było piękne, ale i trudne – śmieje się jeden z producentów, Hiszpan Ignacio Núñez. Najpierw propozycji napisania scenariusza i podjęcia się reżyserii omal nie odrzucił sławny reżyser Roland Joffé, znany z „Misji” i „Pól śmierci”. Pisał już odmowę producentom, ale postanowił jeszcze raz zajrzeć do materiałów o św. Josemaríi Escrivie, które od nich otrzymał. Przekonał go fragment nagrania, na którym założyciel Opus Dei mówił do młodej Żydówki o powołaniu i miłości do rodziców. Piękne i trudne chwile wiążą się również z obsadą. Odtwórca głównej roli Charlie Cox dostawał telefony z pytaniami, czy wie, co robi, decydując się na zagranie katolickiego księdza.
– Mieliśmy pewną sumę pieniędzy odłożoną na aktorów, ale w pewnym momencie przekonaliśmy się, że w tym filmie może wystąpić tylko ktoś, kto zakocha się w scenariuszu – opowiada Ignacio Núñez.
Tak było z Ukrainką z francuskim paszportem Olgą Kurylenko, znaną chociażby z „007 Quantum of Solace” czy „Zakochanego Paryża”. W „Gdy budzą się demony” zdecydowała się zagrać Węgierkę Ildiko, bo, jak mówiła, był to najlepszy scenariusz z dziesięciu, które w tamtym czasie czytała. Przekonały ją poruszane tam problemy: wolność, miłość i możliwość przebaczenia, która jest dana każdemu człowiekowi.
– W większości filmów, w których brałam udział, grałam główną rolę. Ta rola jest trochę mniejsza, ale za to jaka piękna wewnętrznie – mówiła Kurylenko po lekturze scenariusza. Reżyser, który jest agnostykiem, a w młodości był działaczem socjalistycznym, mówi, że obawiał się, żeby nie zrobić hagiografii, ale nie chciał też wpaść w antykościelne koleiny. – Zgodnie z obecnym stereotypem każdy ksiądz ma coś „za uszami” czy nawet jest ukrytym pederastą. Chciałem opowiedzieć o tym, co to znaczy być człowiekiem i dokonywać kluczowych dla naszego życia wyborów – tłumaczy Joffé. Czy udało mu się to zrealizować?
Inspirowany faktami
Fabuła toczy się dwutorowo. Częściowo w czasach współczesnych, ale głównie nawiązuje do wojny domowej, która miała miejsce w Hiszpanii w latach 1936–1939. Mieszkający w Londynie dziennikarz śledczy Roberto Torres przygotowuje książkę o założycielu Opus Dei. W 1992 r. przyjeżdża do Hiszpanii. Duże nadzieje pokłada w swoim ojcu, Manolo Torresie, z którym nie ma dobrych relacji, a który znał od dzieciństwa Josemaríę Escrivę. Staruszek bije się z myślami i początkowo nie chce opowiedzieć bolesnej historii. Żeby wykonać zadanie postawione przez wydawcę, dziennikarz musi pokonać swoje rodzinne uprzedzenia, zaglądnąć do miejsc, w których kryją się demony jego rodzinnej przeszłości. Film zaczyna się od zbliżeń średniowiecznych map świata. Reżyser tłumaczył, że to właśnie tu znajduje się geneza tytułu, ponieważ nieznane terytoria na tych mapach opisywane były łacińskim stwierdzeniem „Hic sunt dracones” (Tu są smoki). W tym przypadku „smoki” odnoszą się do samej wojny, która do dzisiaj budzi w Hiszpanii kontrowersje.
Ale też do człowieka i pewnej tajemnicy jego istnienia. Dwaj bohaterowie, Josemaría i Manolo, dorastają w tym samym czasie, mają podobną historię. Przez rok są razem w seminarium. Gdy wybucha wojna, dokonują jednak skrajnie różnych wyborów. Manolo zostaje szpiegiem, infiltruje szeregi republikanów. Jest pod jakimś wpływem ojca, od którego usłyszał, że najważniejszą rzeczą w takich trudnych momentach jest znalezienie się po stronie zwycięzców. Jego podwójne życie jeszcze bardziej się komplikuje, gdy zaczyna odczuwać zazdrość o piękną rewolucjonistkę Ildiko. Gdy młoda kobieta odrzuca go i wybiera odważnego przywódcę rewolucjonistów o imieniu Oriol, zazdrość przeradza się w obsesję.
W tym czasie w Madrycie młody kapłan Josemaría jednoczy grupę studentów katolickich. Podczas gdy rewolucjoniści podpalają kościoły i strzelają do kapłanów na ulicach, on uczy swoich podopiecznych, jak przebaczać. Tłumaczy im, jak ważne jest stawienie oporu błędnemu kołu przemocy. Czasy są niebezpieczne. Przebrany za cywila ucieka przed antyklerykalną milicją i służy ubogim do czasu, kiedy jego towarzysze radzą mu, aby ukrył się w przytułku dla psychicznie chorych. Tam targają nim wątpliwości i rozpacz. Nadzieję przywraca mu spotkana tam ofiara gwałtu. Na początku filmu widz dostaje informację, że obraz „jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami”. Trudno wobec tego nie zadać pytania, co jest prawdą, a co ekranową fikcją. Pytam o to obecnego na przedpremierowym pokazie ks. Stefana Moszoro-Dąbrowskiego, wikariusza regionalnego Opus Dei w Polsce.
– Prawdziwy obraz tego, jaki był i co głosił św. Josemaría Escrivá, oraz obraz przedstawiony przez reżysera nakładają się na siebie. Wiele słów, które padają na ekranie, jest wziętych prosto z zapisków świętego – mówi nam duchowny. – Niektóre fikcyjne osoby reżyser wprowadził po to, aby móc lepiej oddać przesłanie głównego bohatera – dodaje ks. Moszoro-Dąbrowski, który gdy miał 17 lat, osobiście poznał twórcę Opus Dei. W rzeczywistości nie istniała postać Manolo Torresa, ale – jak tłumaczy reżyser – była ona w tej opowieści bardzo potrzebnym kontrapunktem. Ci, którzy znają historię Opus Dei, mogą w niej znaleźć ślady kilku osób z początków organizacji. Jak najbardziej realni są za to towarzysze świętego, których widzimy w filmie jako pierwszych członków Dzieła Bożego.
Wielowątkowy
Zapytałem Ignacio Núñeza, dlaczego zdecydował się na robienie filmu akurat o Josemaríi Escrivie. Nie dość, że osią dużej części fabuły jest kontrowersyjny temat wojny domowej, to bohaterem jest katolicki ksiądz, twórca organizacji, wokół której do dzisiaj, m.in. dzięki takim tytułom jak „Kod Leonarda da Vinci”, krąży całe mnóstwo mitów. Te elementy mogą być przecież przeszkodą w odniesieniu światowego sukcesu.
– Są w życiu takie rzeczy, które człowiek wie, że ma zrobić. Jako supernumerariusz Opus Dei chciałem, aby powstał dobry film na podstawie życia naszego założyciela. Miałem szczęście, że w życiu udało mi się zarobić jakieś pieniądze, m.in. na filmie o Realu Madryt, mogłem więc zacząć realizować projekt, który zawsze chciałem zrobić – mówi Núñez.
Przed rozpoczęciem prac razem z drugim producentem zapytał w Hiszpanii zwierzchnika Opus Dei, czy ma jakieś sugestie odnośnie do filmu. Usłyszeli tylko jedno: żeby Josemaría Escrivá nie był słodki, ale męski, tak jak w rzeczywistości. Ksiądz Moszoro-Dąbrowski mówi, że jedną z wartości tego filmu jest jego wielowątkowość. Gdy pierwszy raz go oglądał, skupił się na temacie powołania.
– Ważną rzeczą wydaje mi się prawda pokazana w tej produkcji, że usłyszeć głos Bożego powołania może dorastający młodzieniec. Dlatego czas dojrzewania człowieka jest ważny nie tylko z punktu widzenia biologii, ale też duchowości – opowiada. Przy trzecim seansie tematem, który najmocniej brzmi mu w uszach, jest ojcostwo.
– Widzimy, jaką ważną rolę ojciec odegrał w życiu bohaterów filmu. Tak zapamiętałem też Josemaríę Escrivę, który był dla nas jak ojciec. Dzisiaj, gdy patrzę na młodych chłopców i na dorosłych mężczyzn, widzę, jak ważny i aktualny to temat – tłumaczy.
Dla członków i sympatyków Opus Dei, ale także dla tych, którzy dopiero chcą się czegoś dowiedzieć o tej organizacji, film ma jeszcze jedną wartość. Jako pierwszy stara się pokazać wizję młodego księdza, który później będzie ją wspominał w krótkim zdaniu: „Zobaczyłem Opus Dei”. W Bożym świetle ujrzał ludzi różnej narodowości, rasy, wieku, kultury, którzy szukają i znajdują Boga w codziennym życiu, w swojej pracy, rodzinie, przyjaźni i czasie wolnym. Ludzi, którzy szukają Jezusa, pozwalają Mu się przemieniać i stają się świętymi. Ludzi, którzy chrystianizują swoje otoczenie przez prostotę i ciepło. Później Josemaría Escrivá wracał do tego momentu z uśmiechem.
– Miałem 26 lat, łaskę Bożą, dobry humor i nic więcej. Musiałem założyć Opus Dei – wspominał po latach (...).
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.