Seria komedii romantycznych pod wspólnym tytułem „Listy do M.” biła w kinach frekwencyjne rekordy. Na platformach filmowych będzie zapewne jeszcze długo przebojem świątecznym, bo akcja każdej części dzieje się w wigilijny wieczór. Do oferty Canal+ trafiła właśnie część czwarta, miejmy nadzieję – ostatnia.
Szczerze mówiąc, i tej już być nie powinno, bo koncept z kserokopiarki (oryginał angielski – „To właśnie miłość”) też ma swoje ograniczenia. Tu został wyczerpany właściwie w pierwszej części. Czwarta wyróżnia się całkowitym już wyczyszczeniem scenariusza z akcentów związanych z Bożym Narodzeniem. Ścieżka dźwiękowa (jak to w polskich komediach romantycznych) składa się z anglojęzycznych hitów, ale nawet tu nie ma obowiązkowych (wydawałoby się) „christmasów”. Dla bohaterów Wigilia niczego nie poprzedza i z niczym specjalnym się nie wiąże. Ot, dzień, w którym powinno się być razem z bliskimi. Taki sam świecki zwyczaj jak Black Friday czy Dzień Kobiet. Akcja zresztą toczy się wokół korporacji zajmującej się dostarczaniem prezentów.
Ale miło nie jest. Praktycznie przez cały film wszyscy na siebie wrzeszczą, są rozdrażnieni. Oczywiście do czasu, bo scenarzysta zadbał, by wszystkie wątki dobrze się skończyły. Widzowie pozostają jednak z przykrym wrażeniem, że sprawiła to „magia świąt”, a nazajutrz wszystko wróci do normy. W porównaniu z poprzednimi częściami „Listów do M.” owa norma znacznie się obniżyła. Ludzie jacyś tacy mniej sympatyczni, niedający się lubić i nielubiący siebie nawzajem.
Jeden z bohaterów, grany przez Piotra Adamczyka, decyduje się na desperacki wypad po mieszkaniach własnego bloku – z opłatkiem i życzeniami. Okazuje się, że nie zna nikogo i nikt jego nie zna. Rodzi się z tego cała seria nieporozumień, zmierzających oczywiście do wspólnej biesiady, słabo kojarzącej się z wigilijną wieczerzą. Zabawa przy oglądaniu jest średnia, za to obserwacja socjologiczna ciekawa. Przypomina się bowiem słynny blok przy ulicy Alternatywy 4 z komedii Stanisława Barei. Jego mieszkańcy to polska wspólnota w pigułce. Twórcy kultowego serialu nieźle sobie z jej członków dworują, ale w tej – bardzo realistycznej – satyrze jest jednak dużo ciepła. Natomiast lokatorzy apartamentowca z „Listów do M. 4” bardziej przypominają uczestników „Wesela” Smarzowskiego, ich role napisane są grubą kreską, bez cienia sympatii. Widać tak się dziś portretuje rodaków.
Z drugiej strony trudno twórców wigilijnej opowieści epoki postnowoczesnej podejrzewać o jakieś socjologiczne ambicje. Tak im po prostu wyszło. Umieścili swoich bohaterów w jakimś świecie równoległym, bez właściwości i lokalnej tożsamości. Bez Boga w żłóbku. Choć to Warszawa, równie dobrze akcja „Listów do M.” mogłaby toczyć się w Adelajdzie, Nowym Jorku czy Frankfurcie. W środku zimy lub lata. Obojętnie. I mało romantycznie.•
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.