Powrót do skoczowskich lat, które płynęły jak przecinająca miasto Wisła...
Koty wylegiwały się na słonecznej trawie, ni to śpiąc, ni to leniwie spoglądając na dziadka. Siedział za zbitym z nieheblowanych desek prowizorycznym stołem, ze względu na swoje przeznaczenie dumnie nazywanym biurkiem. Na przypinezkowanej ceracie leżały książki i gazety przytrzymujące się nawzajem przed zaczepnymi podmuchami wiatru. Bursztynowa herbata wypełniała szklankę ozdobioną bezbarwnymi witrażami z odcisków janawantułowych palców. Tych samych, które w takt niewyraźnych pomruków dziadka wystukiwały na hałaśliwej maszynie do pisania historię skoczowskich dziejów, które zapełniały przełożone kalką wyrywane przez wiatr kolejne kartki.
Skoczowskie lata płynęły jak przecinająca miasto Wisła – czasem łagodnie, jak wtedy gdy chodziliśmy latem z obciążonym owocami i babcinym kompotem wiklinowym koszykiem nad brzeg rzeki, gdzie mocząc nogi w wodzie, graliśmy w karty; a nieraz burzliwie, kiedy historia wrzała i zalewała miasto nieszczęściami niczym bezwzględna w czasie powodzi Wisła.
Tymczasem cień jabłoni przewędrował znad biurka na puste już miejsce po kotach. Słońce dobrze się bawiło, próbując przypiec szyję dziadka. W końcu dał za wygraną, tym bardziej, że babcia przez kuchenne okno wołała na obiad, wyrzucając przy tym okruszki kurom przygdakującym się w ogrodzie.
***
W cukierni „U Dusia” po niedzielnej sumie u Piotra i Pawła czekały na nas wyborne rurki z kremem. Z lepkimi palcami i nosami przyprószonymi cukrem pudrem omawialiśmy kazania (najczęściej za długie), wygłaszane z zawisłej nad głowami wiernych i niewiernych bogato przyozdobionej ambony.
Od niedzieli upłynęły dwa dni i nie w głowie mi były dusiowe smakołyki. Minęłam cukiernię i skręciłam z małej bocznej brukowanej uliczki w jeszcze mniejszą i węższą, równoległą do rynku. W zaułku pod odrapanym szyldem (co niewątpliwie świadczyło o długiej tradycji zakładu), aczkolwiek z pięknie wykaligrafowanymi literami, mieścił się warsztat introligatora. Czasem tam zachodziłam posyłana przez dziadka z książkami, schorowanymi i przedwcześnie zestarzałymi, żeby nie powiedzieć wyeksploatowanymi. Tego dnia niosłam wielkie „Żywoty świętych Pańskich” Piotra Skargi wydane przez Karola Miarkę. Tę księgę czytaliśmy jak Biblię. Samo dotykanie umieszczonych na okładce wizerunków postaci powodowało niebiańskie mrowienie w opuszkach palców. Ciężka oprawa wraz z kilkoma stronami odpadła od grzbietu książki i przyszedł czas oddać ją w ręce fachowca.
Otwarcie drzwi poruszyło srebrny dzwonek, wywołując z zaplecza introligatora, który całe moje życie wydawał się starym człowiekiem. Leżący na fioletowej poduszce z frędzlami wielki kocur zastrzygł jednym uchem i nie racząc nawet otworzyć oczu, kontynuował drzemkę. Introligatorowi na widok „Żywotów świętych” rozbłysły wiekowe oczy pod rogowymi okularami. Pogłaskał delikatnie okładkę, wyczuwając zapewne zapisane w księdze czytelnicze drgania. Nie musiał pytać, a ja odpowiadać. Książka sama mówiła o swoich niedomaganiach. Po ustaleniu terminu odbioru, przy milczącej akceptacji kota, z lekką torbą, choć ciężkim sercem, opuściłam mroczny i pachnący drewnem oraz klejem zakład.
Idąc przez skoczowski rynek, myślałam o dziadkowych regałach, gdzie spotykały się książki nie tylko polskich autorów, lecz także z różnych dziwnych nieraz krajów. Obok duńskich nowel umościły się opowiadania jugosłowiańskie, czeskie powieści, a górną półkę zajmowały ustawione w rządku kolejne numery „Literatury na świecie”. Kiedyś z tej kopalni literackich międzynarodowości wydobyłam „Przygody Andrasza Jelky” i ta powszechnie nieznana książka węgierskiego autora towarzyszyła mi podczas prawie każdej wizyty u dziadków.
Sporo książek czytaliśmy na głos, wspólnie przeżywając przygody bohaterów. Kiedy pierwsze polskie wydanie „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa pojawiło się w dziadkowej biblioteczce, razem przenikaliśmy do tej cudownej krainy. Już samo otwarcie książki było niczym uchylenie drzwi starej szafy. Tak bardzo dawałam się ponieść narnijskim opowiadaniom w wykonaniu dziadka, że zaczęłam utożsamiać Skoczów z Narnią, niejednokrotnie mając wrażenie, że podczas spaceru do Piekiełka spotkam Aslana, a pod kamienną figurą Jonasza na rynku zobaczę Łucję, jak zajada dusiowe rurki z kremem.
Ponieważ miałam jeszcze trochę czasu do końca dziadkowej poobiedniej drzemki, minąwszy zrelaksowanego pomnikowego Morcinka, wspięłam się na górującą nad miastem Kaplicówkę. Siedząc na drewnianej ławce, szczęśliwa patrzyłam na panoramę Skoczowa. Słusznie przeczuwałam nietrwałość tego, co wypełniało miasto w tej właśnie chwili.
I już tęskniłam.
***
Chciałabym usiąść na drzewie
i chłonąć zieleń
zapisaną na postrzępionych liściach
albo gładkich
lub mocno żyłkowatych (nie będę się kłócić)
Wdychałabym zieloność
z domieszką słonecznie rozgrzanej kory
Wsłuchiwałabym się w stonowany szmer
liściowego tamburynu
z nałożonym canto szczygła
Trzymałabym się mocno gałęzi
łapiąc jedną ręką pływające w powietrzu
jak rybki w akwarium zielone listki
Potem rozhuśtałabym podrapane przez krzewy malin nogi
a włosy zazieleniłyby się
od tańczącego wokół mnie listowia
Gdyby tylko wejść na drzewo
jak za dawnych skoczowskich lat
***
Powyższy tekst, który ukazał się na łamach miesięcznika „Śląsk” (nr 6/2021), dedykuję pamięci mojego dziadka, Jana Wantuły (na zdjęciu poniżej). Urodził się w 1922 r. w Łyżbicach na Zaolziu. Związał swoje życie ze Skoczowem, gdzie pracował jako polonista w Zasadniczej Szkole Zawodowej, której został dyrektorem. Współzałożyciel Towarzystwa Miłośników Skoczowa, autor publikacji z zakresu przeszłości tego miasta. Zmarł w 1992 r. w Skoczowie.
*
Garść ciekawostek z życia tego wybitnego skoczowianina znajdziesz tutaj
*
Jednak tylko co piąta osoba uznaje zastępowanie człowieka sztuczną inteligencją za etyczne.
Świąteczne komedie rządzą się swoimi prawami. I towarzyszą nam już przez cały grudzień.
Trend ten rozpoczął się po agresji Kremla na Ukrainę. A w USA...