publikacja 12.09.2025 11:42
Gdyby niniejsza opowieść była w wersji audio, słyszalny byłby naturalny górnośląski akcent Jostonta, który został przyswojony jego aparatowi słuchowo-głosowemu bezproblemowo, gdyż już od wieku niemowlęcego – a nawet i wcześniej - nic innego do jego uszu przez kilka lat nie dochodziło oraz werbalnie nie wychodziło – choć treść jest napisana w języku literackim.
Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci – w przypadku Jostonta jest to właśnie jego charakterystyczny górnośląski twardy akcent, obojętnie, w jakim języku by nie mówił.
Jego już nieżyjąca kuzynka – osoba w świecie bywała i wiedząca co mówi – powiedziała mu kiedyś na bazie jej własnych bogatych doświadczeń, a posługiwała się wyłącznie formą literacką – Stefanie, mogę się starać jak chcę, po dwóch zdaniach moje górnośląskie pochodzenie jest rozpoznane.
No więc Jostont nie stara się pracować nad zmianą – utratą lub poprawą - akcentu, gdyż wierząc krewnej – dorastającej przy tym w Katowicach, a nie w Katowicach 16, czyli na obszarze autochtonicznego Jonowa - nie ma zamiaru podjąć się językowej Mission z określeniem Impossible, gdyż Tom Cruise z niego żaden.
Niekiedy to rozpoznanie nie dokonuje się na podstawie akcentu, ale nawet, gdy jakimś cudem występuje jego brak, proces ten jest bardziej wysublimowany, gdyż wychwytywane są wymowa i zabarwienie głosowe, pozwalające przyporządkować rozmówcę tak i tak do pochodzenia z terenu naszego górnośląskiego hajmatu.
To pełne politowania – niekiedy wyrozumiałości i zrozumienia – spojrzenie występuje wszędzie, kaj by się Górnoślązok nie ruszył. Czy geograficznie bliżej, czy dalej, czy dawniej czy bardziej współcześnie.
Aby nie być gołosłownym, przytoczmy dwa przykłady. Pierwszy z nich jest geograficznie bliższy, czasowo odwrotnie, rozgrywa się bowiem na tej ziemi przed 100 laty. Charakterystyczny cytat za górnośląskim historykiem Eugeniuszem Kopciem: „Mowa Górnoślązaków, będąca przedmiotem kpin ze strony urzędników pruskich, pozostała obiektem żartów i drwin również w polskim państwie narodowym. Szydzono nie tylko z polsko – niemieckiego żargonu, ale także z gwary. Urzędnicy i nauczyciele natrząsali się z języka swoich kolegów, z poczuciem wyższości traktowali język klientów i uczniów”.
Przyjrzyjmy się z kolei fragmentowi z książki Alfreda Bartylli – Blankego „Wasserpolak 2004”. Zmiana miejsca i czasu akcji, ale dla Górnoślązaka problem się nie zmienił. Został on wprawdzie przedstawiony w tragikomicznej formie, ale już od czasów Stańczyka wiadomo to, co wiadomo.
Krótki – skrócony - dialog pomiędzy młodą studentką pochodzenia tureckiego, urodzoną już w Niemczech, a tzw. późnym przesiedleńcem z naszego hajmatu z lat 80-tych: „Mówisz dziwnie po niemiecku, skąd pochodzisz? Z Górnego Śląska!”. Nasz górnośląski borok godoł po niemiecku tak jak po polsku – czyli twardo.
Literackie języki dominujące naszego hajmatu zawsze stawiały sobie za punkt honoru, przyswojenie edukowanym przez nich Górnoślązakom poprawnego opanowania języka uczonego w szkole – co samo w sobie jest zrozumiałe, gdyż umożliwia on funkcjonowanie w społeczeństwie.
Nie dziwota więc, że i Jostont zaczął się zastanawiać nad swoim górnośląskim głosem i akcentem. Urodził się tu w określonym środowisku, więc dziwnym dla niego byłoby, gdyby akcentował inaczej – i napisał to, co poniżej:
Man hat mich sofort erkannt
Meine Stimme sie ist markant
Ich muss mich nicht vorstellen
Sie lässt sich nicht verstellen
Das Oberschlesische in ihr
Auch phonetisch ist es in mir
Ich spreche doch Hochsprachen
Artikuliert in meinem Rachen
Unverkennbar die heimatliche Sprachfarbe
Mit ihr erzogen wird man zu ihrem Barde
Wie lange wird sie noch erklingen
Kann ihr Überleben gelingen
Rozpoznaje się mnie od razu
Na postawie głosu przekazu
Przedstawiać się nie muszę
Artykułując jego duszę
W nim co górnośląskie
Fonetycznie u mnie nie wąskie
Mówię literackimi językami
W krtani powstającymi dźwiękami
Hajmatowe zabarwienie językowe jest naturalne
Jego propagowanie więcej niż aktualne
Jak długo będzie jeszcze słyszalny?
Czy jego przeżycie to cel realny?
Akcent akcentem, ale powoli zaczyna w ogóle brakować ludzi mówiących po śląsku. Nie ma się co czarować, język regionalny czy gwara mają szansę przeżyć tylko na obszarze, na którym się ukształtowały.
Jeśli są międzypokoleniowo przekazywane, to przetrwają – mówi mądrość z kategorii oczywista oczywistość. Jostont zna również osoby przybyłe do naszego hajmatu, które posiadły znajomość gwary i posługują się nią bez problemów. Chcieć to móc, czy tak jakoś podobnie Wollen heißt Können. Wszystko fajnie, ale…
Pisarz Szczepan Twardoch, w czasie niedawnego spotkania z czytelnikami bibliotece w Rybniku, przedstawił na łamach „Dziennika Zachodniego” swoją ocenę górnośląskiej kondycji w słowach: „Zainteresowanie śląskością, językiem i Śląskiem to ‘chwilowy renesans’. – Mimo tego odrodzenia, powstawania literatury i w ogóle kultury w języku śląskim, to wszystko wydarzyło się jednak ‘too little, too late’ [ angielskie powiedzenie: zbyt mało i zbyt późno – red.]. Myślę, że to ostatni rozbłysk przed powolną, naturalną śmiercią języka śląskiego”. Jostont, jako optymistyczny pesymista, może tylko w obliczu tej trzeźwej analizy, z nadzieją przytoczyć inne powiedzenie : Totgesagte leben länger.
Dlaczego zachwycamy się odmiennościami regionalnymi gdzieś daleko, a na własnym podwórku podejście do regionalizmów jest wysoce ambiwalentne? Szczególnie dotyczy to naszego hajmatu.
Weźmy taką Wielką Brytanię. Jostontowy ulubiony snooker jest very british, ale jak są zawody, to nie grają Brytyjczycy, tylko – w większości - Anglicy, Szkoci, Walijczycy i Północnoirlandczycy – z odpowiednim oznaczeniem flagowym i komentarzem w przekazie telewizyjnym.
Wiemy więc, że można mówić z akcentem oraz gwarą. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony Jostont kruszy kopie o akcent i gwarę jego hajmatu, z drugiej strony jak ogląda programy z satelity, to jego znajomy zachwyca się programem „Brettl-Spitzen”, a Jostont szuka sobie czegoś zrozumiałego, bo to nie jego dialekt.
Zostawmy już ten czysto językowy akcent i zauważmy, że akcent daje się na coś kłaść. Można też coś zaakcentować. Stąd już prosta droga – dla Jostonta - co można – i należy – poddać takim zabiegom. Odpowiedź jest – dla Jostonta – prosta – górnośląskość.
Rzeczownik ten ma się bardzo dobrze w różnych formach przymiotnikowych. I bardzo dobrze, oby jeszcze za tym szła treść. Przymiotnik rzymski kiedyś też odnosił sie do czegoś większego niż funkcjonująca obecnie nazwa miasta.
Jeśli jakiś region ma ambicje prezentowania się pod swoją nazwą na zewnątrz, to świadczy to o jego wierze w swoje dobre imię i możliwości – czemu służy modne dzisiaj słowo branding. Myślę, że adekwatnym tego przykładem jest szampan wywodzący swoja nazwę od krainy historycznej Szampania. Można też zupełnie od nazwiska – wieża Eiffla.
Jak już jesteśmy przy wieży. W Poznaniu widoczna jest częściowo do dziś pozostałość po Wieży Górnośląskiej, w formie znanej Iglicy, wizytówki Międzynarodowych Targów Poznańskich.
W roku 1911 miała miejsce w Poznaniu Wschodnioniemiecka Wystawa Przemysłu, Rzemiosła i Rolnictwa. Jak przemysł, to i dobra okazja do zaprezentowania górnośląskiego potencjału w tej dziedzinie.
W Poznaniu widoczna jest częściowo do dziś pozostałość po Wieży Górnośląskiej, w formie znanej Iglicy, wizytówki Międzynarodowych Targów Poznańskich. Copyright: Bonn University and State Library
Praktyczni ludzie na Górnym Śląsku i w Poznaniu musieli wymyślić coś, co pokazałoby Górny Śląsk podczas tej wystawy i co mogłoby również przynieść korzyść miastu Poznań w przyszłości po jej zakończeniu.
Zgodzono się na wieżę, która później miała służyć jako wieża ciśnień i hala targowa dla rozwijającego się również Poznania. Dało to w efekcie Poznaniowi największą wieżę ciśnień w ówczesnych Niemczech.
Tak zaprojektowana przez wrocławskiego architekta Hansa Poelziga Wieża Górnośląska kosztowała sporo pieniędzy, ale warto było. Nie dość, że górnośląski przemysł wyłożył 357 000 marek, to jeszcze miasto Poznań dołożyło 268 000 marek. I to wszystko bez funduszy unijnych. Niewiarygodne, ale prawdziwe.
Huta Donnersmarck z Zabrza ukończyła budowę wielofunkcyjnej wieży w – z dzisiejszej perspektywy - niezwykłym tempie, ponieważ ceremonia wmurowania kamienia węgielnego odbyła się 15 września 1910 r., a uroczystość zawieszenia wiechy świętowano 10 lutego 1911 r. Żelazna konstrukcja ważyła 1375 ton, czyli około jednej trzeciej paryskiej wieży Eiffla.
Wieża wznosiła się na wysokość 52 metrów nad ziemią na podstawie, która tworzył sześciokąt o średnicy 58 metrów. Na wysokości 23 metrów znajdował się wewnętrzny korytarz wzdłuż wieży, który był połączony mostem ze kręconymi schodami, które prowadziły wokół szybu windy do wieżowej restauracji.
Położona 34 metry nad ziemią restauracja miała zewnętrzną średnicę 30 metrów i mogła pomieścić 600 osób. Elektrycznie sterowana winda mogła pomieścić 10 osób i prowadziła bezpośrednio do restauracji. Stamtąd wygodne żelazne schody, które mogły służyć jako schody awaryjne, prowadziły bezpośrednio na taras widokowy.
Większe prezentujące się firmy posiadały obrazy olejne przedstawiające górnośląskie zakłady pracy i krajobrazy wykonane przez znanych artystów z wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, które wykorzystane zostały do dekoracji ścian restauracji. Prezentowane były również fotografie Maxa Glauera z Opola i Maxa Steckla z Królewskiej Huty.
Na szczycie kopuły wieża została zwieńczona reflektorem, który w godzinach wieczornych rzucał światło na tereny wystawowe i Poznań. Wieża Górnośląska została pośrednio uwieczniona jako dzieło kultury w przełomowym filmie Fritza Langa „Metropolis” z 1927 roku, ponieważ główna inspiracja dla architektury wieżowców – przede wszystkim Nowej Wieży Babel, fragmenty której pojawiły się w teledysku grupy Queen do piosenki „Radio Ga Ga” z 1984 roku - w tym mieście przyszłości pochodziła z kształtu Wieży Górnośląskiej.
Na poznańskiej wystawie obecne były górnośląskie przemysłowe giganty jak koncern Giesche, czy zakłady Borsiga, nie brakowało ale też mniejszych wystawców spoza świata węgla i stali, gdyż nasz hajmat to była i jest bogato zróżnicowana kraina.
Jednym z nich była raciborska fabryka czekolady Franza Sobtzicka. Skoro w naszej maszynie czasu wylądowaliśmy już Raciborzu, to zatrzymajmy się tutaj na moment, bo jest akurat po temu również okrągła akcentowa okazja.
Dzisiaj popadła nieco w zapomnienie długa raciborska tradycja sportowa. To miasto jest kolebką górnośląskiej piłki nożnej, gdyż tu Franz Seidel i Richard Bernath założyli klub piłkarski Ratibor 03 oczywiście w 1903 roku, a Racibórz jest również znany jako miejsce narodzin górnośląskiej gimnastyki dzięki założeniu męskiego klubu gimnastycznego 13 marca 1861 roku.
Katowice próbują kwestionować ten zaszczyt, ponieważ Katowicki Klub Gimnastyczny został założony 12 maja 1860 roku – jak Katowice praw miejskich jeszcze nie posiadały, ale to też świadczy o ich wkrótce spełnionych ambicjach.
13 września 1925 roku otwarto w Raciborzu Olimpiadę Górnośląską, aczkolwiek pierwsze związane z nią imprezy odbywały się już od 8 września, a niektóre zawody sportowe miały miejsce także 12 września.
Oprócz aspektu czysto sportowego i zdrowotnego dla młodzieży, była ona postrzegana również jako dobra reklama dla Raciborza. Przygotowania i zarządzanie Górnośląską Olimpiadą powierzono dr Waldemarowi Orzechowskiemu, kierownikowi raciborskiej służby zdrowia.
Zarejestrowano około 18 000 sportowców – przybyło około 2/3 z nich - ale trzeba było pójść na pewne kompromisy, ponieważ Racibórz nie miał tak dużego stadionu jak np. ten w Nysie. Zawody musiały więc zostać zorganizowane w sposób zdecentralizowany w wielu lokalizacjach w mieście.
Dostępnych było wiele autobusów, a nawet ciężarówek, aby sportowcy i widzowie mogli szybko dostać się na poszczególne boiska. Poza kilkoma wyjątkami, bilet wstępu na wszystkie wydarzenia kosztował 1 markę.
Zupełnie oryginalnym górnośląskim pomysłem była 218-to kilometrowa, sześciogodzinna sztafeta różnych sportowców „Dookoła Górnego Śląska” – w jego zachodniej części - która zapoczątkowała Górnośląską Olimpiadę.
Kto wie, czy pomysł sztafety ze zniczem olimpijskim, którą po raz pierwszy zorganizowano w ten sposób w Berlinie w 1936 roku, nie miał swojej genezy w tej sztafecie w górnośląskim Raciborzu.
Oczywiście przez cały dzień w Raciborzu odbywały się zawody sportowe, a olimpijskie motto citius, altius, fortius obowiązywało również tutaj. W sumie w święcie sportu wzięli udział reprezentanci 281 górnośląskich klubów sportowych i było to radosne wspólnotowe doświadczenie, które Górnoślązacy chętnie wspominali.
To tylko dwa subiektywnie i rocznicowo dobrane przykłady z galerii osiągnięć naszego górnośląskiego hajmatu. Odnajdujmy je w naszej bogatej historii i teraźniejszości a następnie akcentujmy – bo warto.
Opowieść akcentowa