Good Morning, Vietnam

Piotr Drzyzga

publikacja 07.11.2018 11:35

Jedna z najpopularniejszych i najbardziej kultowych produkcji lat ’80.

Good Morning, Vietnam mat. prasowy

Naukowcy przekonują, że śmiech, humor łagodzi napięcia i jest w stanie rozbroić praktycznie każdą sytuację stresową. „Poczucie humoru jest także ‘wentylem bezpieczeństwa, pozwalającym regulować ciśnienie tego, co należy mieć pod kontrolą’ i może okazać się pomocne ‘w obliczu tragizmu i wrogości świata, który przynosi nam ból’ i w przezwyciężeniu strachu” – czytamy w artykule „Zbawienny śmiech”. Gdyby wiedzę tę posiadali przełożeni starszego szeregowego Adriana Cronauera, fabuła filmu „Good Morning, Vietnam” wyglądałaby zapewne zupełnie inaczej.

Croanuer (w tej roli szarżujący, ale dzięki temu dający prawdziwy, komediowy popis Robin Williams), jest niezwykle dowcipnym i charyzmatycznym prezenterem radiowym, którego do Wietnamu ściągnięto specjalnie z Grecji. Jego audycje cieszą się ogromną popularnością wśród amerykańskich żołnierzy, dla których są one jedynym przerywnikiem, chwilą oddechu i rozrywki, w ciężkiej i pełnej niebezpieczeństw wojennej służbie. Jest bowiem rok 1965, a wojna w Wietnamie zdaje się nie mieć końca.

Rozbrykany DJ nie uznaje wojskowej hierarchii, niewiele robi sobie z zasad, rozkazów i regulaminów. Dla niego liczy się przede wszystkim dobra zabawa na antenie: niewybredne żarty i rock and roll (ktoś nawet porównuje jego wyczyny, do tego, co niegdyś wyprawiali w kinie bracia Marx).

Oczywiście taki stan rzeczy nie może trwać długo. Bardzo szybko Cronauer naraża się uwielbiającemu polki porucznikowi Steven’owi Haukowi (Bruno Kirby), oraz starszemu sierżantowi Phillipowi Dickersonowi (J.T. Walsh), którzy zrobią wszystko, by uprzykrzyć mu życie i ściągnąć jego program z anteny.

Póki im się to jednak nie udaje, Cronauer dosłownie bombarduje swoich słuchaczy największymi hitami tamtych czasów. A w związku z tym to właśnie muzyka jest tym, co „niesie” ten film. Przykłady? „I feel good” Jamesa Browna, „What a wonderfull world” Louisa Armstronga, czy może mniej znane, ale jakże klimatyczne „Baby Please Don't Go” grupy Them (czymże byłaby sekwencja nerwowego szukania zaginionych w dżungli bohaterów, bez tego utworu?).

Zderzenie jednostki z instytucją. Absurd, bezsens, okrucieństwo wojny. Piękna, czysta, romantyczna miłość (czy bohaterowi granemu przez Williamsa uda się podbić serce skrytej, tajemniczej Trinh?) oraz nieoczekiwana zdrada... – także o tym jest ten kapitalny film w reżyserii Barry’ego Levinsona.

Williams za swoją rolę (być może najlepszą w całej karierze), nominowany był do Oscara. Później współpracował z Levinsonem jeszcze kilkakrotnie. Chociażby przy bardzo dobrym, ale mniej „słynnym” „Człowieku roku” z 2006 r. Cóż, okres jego świetności przypadł na przełom lat ’80 i ’90, zaś nakręcony w 1987 r. „Good Morning, Vietnam” to jedna z najpopularniejszych i najbardziej kultowych produkcji lat ’80 właśnie.

*

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów