Złoto dla zuchwałych

Piotr Drzyzga

publikacja 04.03.2019 09:15

To się nazywa kino!

Kino wojenne? Tak. A jednocześnie przygodowe, komediowe, rozrywkowe... mat. prasowy Kino wojenne? Tak. A jednocześnie przygodowe, komediowe, rozrywkowe...
Tym właśnie jest "Złoto dla zuchwałych"

Nakręcony w 1970 roku przez Briana G. Huttona film to jeden z tych obrazów, które z marszu weszły do historii kina. Doborowa obsada, niesamowita historia, zawrotne tempo akcji…  – czegóż chcieć więcej? Nic dziwnego, że kolejne pokolenia kinomanów tak bardzo kochają ten film. A i nie jest to wcale jakaś błaha historia.

Choć akcja filmu toczy się w czasie II wojny światowej, a jego bohaterami są żołnierze służący w amerykańskiej armii, to jest to w dużej mierze kino antywojenne. Pacyfistyczne. Krytyczne wobec władz (polityków, generałów) – jednym słowem: hierarchii.

Szeregowy żołnierz nie wie bowiem, co gorsze: jego własny, szalony dowódca (Patton), rzekomo sprzymierzeni, ale i tak robiący wszystko po swojemu Brytyjczycy, paskudna pogoda, czy może jednak Niemcy, z którymi przyszło mu walczyć? Świetnie pokazane zostanie to w finale filmu, gdy amerykańscy chłopcy bez problemu dogadają się z niemieckimi (my nie chcemy tu być, wy nie chcecie tu być – to przecież nie nasza wojna). Tym sposobem uda im się zdobyć i podzielić między siebie nieoczekiwany wojenny łup – setki sztabek złota, warte fortunę.

Zanim jednak do tego dojdzie szeregowy Kelly (Clint Eastwood), starszy sierżant Duży Joe (Telly Savalas) oraz sierżant Świrus (Donald Sutherland) nieźle będą musieli się nagimnastykować, by dokonać „niemożliwego”. Niepostrzeżenie wymknąć się ze swoich oddziałów i ruszyć na terytorium wroga, gdzie znajduje się niemieckie złoto, na trop którego wpadli zupełnym przypadkiem. 

Kino wojenne? Tak. A jednocześnie przygodowe, komediowe, rozrywkowe + "eksplozje, płomienie, dym i huk", jak podsumował ten film Łukasz A. Plesnar w leksykonie "100 filmów wojennych"… Już w „Parszywej dwunastce” z 1967 roku czuć było, że widzowie muszą odreagować. Że nie da się w kółko kręcić patetycznych obrazów o wielkich amerykańskich herosach, dzielnie walczących z samymi nazistowskim psychopatami. Że „prawda wojny” jest inna: jedyną chwałą jest jej przeżycie - jak wiemy z „Wielkiej czerwonej jedynki”. Ale to film już z następnej dekady. W tej, w latach ’70, na ekranach królowało „Złoto dla zuchwałych” i wspomniany już sierżant Świrus.

Bo też, co tu dużo mówić, Donald Sutherland ukradł innym gwiazdom show. To właśnie jego hipisowskie odzywki, luzacki styl życia i „beatlesowski” akcent sprawiają, że chce się do tego filmu wracać nieustannie.

Wykreowana przez niego postać, to, bez dwóch zdań, „dziecko” kontrkultury lat ’60 i w pierwszej chwili wydaje się, że Świrus bardziej pasowałby raczej do filmu o wojnie w Wietnamie. Ale też, w tym jego ekranowym szaleństwie, jest przecież metoda! Dzięki Sutherlandowi film stał się bliższy widzom z pokolenia dzieci kwiatów, a i zyskał na uniwersalności. Kto wie, czy Świrus nie jest nawet „filmowym ojcem” Jeffrey’a „Dude’a” Lebowskiego. Ale o to trzeba by już zapytać braci Coen…

*

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów