Kill Bill

Piotr Drzyzga

publikacja 30.10.2019 07:40

Czyli filmowy recykling według Tarantino.

Kill Bill Luke Rauscher / CC 2.0 Ikoniczna (choć tu muzealna) poza Umy Thurman z filmu "Kill Bill", gdzie wciela się w rolę mścicielki powracającej niemalże zza grobu, by rozprawić się z członkami gangu znanego jako Śmiercionośny Pluton Żmij oraz jego bossem, tytułowym Billem, który zostawił ją na pewną śmierć i odebrał dziecko...

Quentin Tarantino słynie ze swej fascynacji popkulturą. Bawi się nią, tasuje, żongluje odniesieniami, cytatami, gatunkami. Kino gangsterskie (”Pulp Fiction”), western („Django), film wojenny („Bękarty wojny”) – czegóż to nie znajdziemy w jego filmografii.

W nakręconym w 2003 roku „Kill Billu” wziął na warsztat przede wszystkim azjatyckie filmy walki - kung-fu, samurajskie i karate. Choć oczywiście nie tylko, bo wszystko zaczyna się tu mottem (starym klingońskim przysłowiem!) z serialu „Star Trek”; w pewnym momencie przeskoczymy z aktorskiej fabuły do japońskiej animacji, a i odniesień do wspomnianych wyżej westernów będzie tu co niemiara. Chociażby muzycznych, bo usłyszymy np. fenomenalną kompozycję Louisa Bacalova z nakręconego w latach ’70 „Il grande duello”.     

Il grande duello – czyi wielki, wspaniały pojedynek. „Kill Bill” pełen jest takich. Wizualnie dopieszczonych, choreograficznie zapierających dech w piersiach i dodatkowo jeszcze „podkręconych” fenomenalną muzyką sprzed lat. Pod tym względem to prawdziwy majstersztyk.

Ale to także film niezwykle brutalny, krwawy. Choć najczęściej ekranowa przemoc jest tu tak absurdalna, że naprawdę, nie sposób traktować jej poważnie. Poza tym to taki tarantinowski sposób na pobudzenie widzów. Spielberg lubi przerażać, Hitchcock trzymać w napięciu – Tarantino wstrząsać i szokować. Co wrażliwsi widzowie mogą mieć z tym problem, to zrozumiałe. Kinofile będą jednak zachwyceni.

Zachwyca także reżysersko-montażowa brawura twórcy, który nieustannie igra z oczekiwaniami widzów: zatrzymuje akcję w najbardziej niespodziewanych momentach, coś dopowiada, powraca do wątków wcześniejszych… - po prostu bawi się kinem. I to kinem klasy B i C, które w filmoznawczych „historiach kina” jeśli w ogóle się pojawia, to zazwyczaj mimochodem i gdzieś na marginesie.

Tarantino tymczasem, właśnie z tych odrzutów, tworzy coś zupełnie nowego. Coś, co świetnie się ogląda, choć widzieliśmy to już setki razy. Ale chyba jeszcze nigdy w takiej formie i „brawurze”. I chociażby dlatego warto „Kill Billa” obejrzeć. A już niebawem będzie ku temu okazja, bo w czwartek 7 listopada, o godz. 22:55, film wyemituje stacja Kino TV.

Warto także dodać, że następnego dnia, na tym samym kanale, tyle że o 23:00, pojawi się kontynuacja, czyli „Kill Bill 2”. Niestety, jak to często bywa, film znacznie słabszy od porywającego i spektakularnego pierwowzoru.

*

Tekst z cyklu Filmy wszech czasów