PULP FICTION jest tak amerykański jak uderzenie pałką w łeb. To jest amerykanizm sam w sobie.
mat. prasowy Powyższe słowa wypowiedział przed laty Zygmunt Kałużyński, nie kryjący swego zachwytu nad dziełem Quentina Tarantino, za które ów kultowy reżyser otrzymał Złotą Palmę, Oscara i dziesiątki innych nagród. Zyskał także uwielbienie fanów, choć nie brakuje krytyków i kinomanów, którzy uznają „Pulp Fiction” za film co najmniej kontrowersyjny.
Brutalny i wulgarny. To dwa, najczęściej pojawiające się zarzuty wobec tej produkcji, powstałej w 1994 roku. Wspomniane „uderzenie pałką w łeb” nie wzięło się więc z znikąd. Tylko, jak to jest z tym Tarantino? Obśmiewa, demaskuje wulgarność i brutalność amerykańskiego kina, czy też jest kolejnym twórcą zza Oceanu, gustującym w takiej estetyce? Na to pytanie każdy z widzów musi odpowiedzieć sobie sam.
„Pulp Fiction” nie jest kinem o kinie. To raczej kino z kina. Bohaterowie, ich perypetie, miejsca, w których rozgrywa się akcja… - wszystko to już widzieliśmy setki razy. Reżyser nie kryje się z faktem, że prezentuje nam na ekranie ironiczną układankę-przestawiankę złożoną z kinematograficznych klisz i cytatów. To postmodernistyczna zabawa trzema historiami (gangster opiekuje się żoną bossa; bokser sprzedaje mecz i nie dotrzymuje warunków umowy; zakładnik zostaje zabity przez przypadek i teraz trzeba pozbyć się ciała) pełna absurdalnych sytuacji i dialogów. To właściwie nie tyle film gangsterski, ile jego parodia. Choć też nie do końca.
Cytowany tu już Zygmunt Kałużyński na pytanie dlaczego na końcu tryumfuje głupi bokser, grany przez Bruce’a Willisa odpowiadał, że wszystko to przez… włoskie pochodzenie Tarantino. „Tłumaczę to sobie jego włoskim pochodzeniem, bo włoski realizm polega na tym, że postaci grają serio, a wychodzi im komicznie; zabiegają, czasem rozpaczliwie, o załatwienie czegoś ważnego w życiu, a w rzeczywistości partolą i okazują się małymi, bez charakteru, wręcz pigmejami psychicznymi, co zresztą nie przeszkadza nam współczuć im”. A Willisowi po prostu się udało, „jak to zwykle głupiemu. To właśnie jest doświadczenie realizmu europejskiego, który Tarantino stosuje i który udaje mu się wtopić w amerykanizm” - dowodził w książce "Leksykon filmowy na XXI wiek. Rarytasy, niewypały i kurioza" (wyd. Latarnik, 2006 r.).
Wielką przyjemnością oglądania „Pulp Fiction” jest także możliwość podziwiania wielkich gwiazd kina, które Tarantino (sam także pojawia się na ekranie) zaprosił na plan. Występują tu m. in. John Travolta, Samuel L. Jackson, Uma Thurman, Bruce Willis, Harvey Keitel, Tim Roth, Rosanna Arquette, Christopher Walken, czy - w epizodycznych rólkach - Steve Buscemi i Kathy Griffin.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o inspiracjach godardowskich. Dialogi w „Pulp Fiction” są być może błahe, epizody wzięte z innych filmów, ale to samo robił przecież przed laty nowofalowy mistrz kina Jean-Luc Godard. Różnica pojawia się w sferze obrazu.
U Godarda robione kamerą z ręki zdjęcia nie były najistotniejsze. U Tarantino ważny jest każdy, komponowany z pietyzmem kadr. Wielka w tym również zasługa polskiego operatora, Andrzeja Sekuły, który za zdjęcia do „Pulp Fiction” odpowiadał.
*
"Pulp Fiction" można oglądać na Netflixie.
Tekst z cyklu Filmy wszech czasów