Na każdego z nas czeka śmiertka. Trzeba jednak mieć nadzieję i o to się modlić, żeby ta śmiertka nie była Ślązoczką, a yno kaj ze Lublina. A czymu?
Kiedy się czasami wyjedzie ze Śląska - nieważne czy do Warszawy, czy do Mediolanu - to dopiero wtedy można lepiej ocenić region, w którym się mieszka.
Wtedy też łatwiej zauważa się niektóre charakterystyczne cechy Ślązoków. Jedną z nich jest niewątpliwie punktualność. A punktualność to dbanie o to, aby nigdy nic nie robić za niyskoro, czyli za późno.
Oczywiście większość Ślązoków czasami nawet nie wie, że jest punktualna. Śląską punktualność widać dopiero w zetknięciu z niepunktualnością.Ja doświadczyłem tego podczas studiowania na KUL, kiedy oczywiście mieszkałem w Lublinie. Początkowo nie bardzo rozumiałem, na czym to polega.
No bo kiedy się z kimś umówiłem na godzinę 17.00, to - jak to Ślązok - byłem już na miejscu o 16.50. Czekam, czekam... kiedy o godzinie 17.20 nikogo nie było, to zazwyczaj miałem pretensje do siebie, że być może źle zapamiętałem godzinę spotkania. Myślałem, że może to coś rozpoczyna się o godzinie 18.00? Ale nie! Osoba, z którą byłem umówiony, przeważnie przychodziła pół godziny za późno... Coś tam przepraszała, po czym jeszcze na jakieś 10 minut szła coś dokończyć, czegoś poszukać, coś załatwiać, zatelefonować... Ciekawe jest też to, że kiedy wyrażałem swoją irytację na to spóźnialstwo, to zwykle słyszałem: ależ pan nerwowy, proszę się tak nie stresować, proszę o elastyczne podejście do rzeczy, przecież ta chwila nikogo nie zbawi... Innymi słowy - wychodziłem na głupka!
To lubelskie doświadczenie niepunktualności powodowało, że szukałem odpowiedzi na pytanie: Dlaczego zazwyczaj Ślązoki przychodzą na czas, a tamte łone za nieskoro? I chyba znalazłem odpowiedź. Więc myślę, że Ślązoków punktualności nauczył wielki przemysł. No bo na gruba abo huta nie można było iść bele kiedy. Na cug tyż trza było iść ze zygorkiym we rynce. Bo pociąg jest jak zając i może uciec.
Ten wielki śląski przemysł już od ponad stu lat chodził jak zegarek. Przy niemu też Ślązoki wyszkoliły się w punktualności i ona im weszła w krew!
A tamci ludzie... no, powiedzmy z jakiejś wsi spod Lublina. Przecież im było obojętne, czy pójdą krowę wydoić o 6.00 czy o 6.15. Orać pole też się chodziło bez zegarka na ręce, bo przecież pole nie zając i nie ucieknie. Oto pewnie przyczyna, która weszła im w krew. Takie spóźnialstwo skomentował też kiedyś mój wujek. Mówił, że tacy ludzie są jak daremny futter i przydać mogą się tylko do jednego - żeby ich posłać po śmierć.
Tak więc na każdego z nas czeka śmiertka. Trzeba jednak mieć nadzieję, i o to się modlić, żeby ta śmiertka nie była Ślązoczką, a yno kaj ze Lublina. Bo wtedy na pewno się spóźni i sobie jeszcze długo, długo pożyjemy!
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.