Tajemnica tkwi w obsadzie: w rolę niezwykłej, dotkniętej kalectwem artystki wcieliła się bodaj największa współczesna aktorka polskiej sceny…
Wprawdzie zaledwie dwa razy w miesiącu możemy uczestniczyć w tej uczcie, ale ważne jest, by skorzystać z szansy. Bo ani się obejrzymy, a grana w warszawskim Teatrze Współczesnym na scenie w BARAKU sztuka „Mimo wszystko” Johna Murrella w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza zniknie z repertuaru.
To prawda: ten wystawiony parę lat temu spektakl mógłby już przejść na zasłużony wypoczynek. A jednak mam głębokie przekonanie, że wielu widzów przeoczyło odbywające się na scenie Teatru Współczesnego misterium, zasługujące na miano „Święta Teatru”. Bo tego wieczoru mamy szansę obejrzeć w czystej postaci teatr.
Teatr rzetelny, profesjonalny, tradycyjny (gdyby to słowo nie miało dziś protekcjonalnego zabarwienia). Chciałoby się westchnąć: czy to ostatni „co tak poloneza wodzi”? Co wpływa na tę opinię? Przecież nie tekst – pokazujący ostatnie lata życia dotkniętej kalectwem wielkiej aktorki Sary Bernhardt, bo takich tekstów, stanowiących biografię sławnych ludzi, mieliśmy w teatrze i w kinie wiele – ani efektowna inscenizacja. Więc co?
Tajemnica tkwi w obsadzie: w rolę niezwykłej artystki i niezwykłej kobiety wcieliła się bodaj największa współczesna aktorka polskiej sceny, Maja Komorowska. No, a jak gra, to trzeba po prostu zobaczyć. Jak w sposób magiczny przenikają się na scenie te dwie wielkie osobowości: bohaterki sztuki i kreującej ją aktorki, jak spod cytowanych tekstów: Fedry Damy Kameliowej, Ofelii i Toski wyłania się nieokiełznana w swoim temperamencie, niezwykła kobieta. Kapryśna, apodyktyczna, czuła, kokieteryjna, przekorna, uparta, a przecież z dystansem do samej siebie. Nic dziwnego, że tak jak jej urokowi ulegała publiczność największych teatrów świata, tak ulega jej terrorowi osobisty sekretarz wynajęty do spisywania wspomnień wielkiej gwiazdy, całkowicie dyspozycyjny Pitou (w tej roli znakomity Wiesław Komasa).
Nie potrafi odmówić swojej chlebodawczyni uczestnictwa w czymś w rodzaju psychodramy Musi więc wcielać się w postać matki artystki, siostry przełożonej, czy Oscara Wilde’a. Gdy Pitou głosem matki wydaje wielkiej Sarze polecenia, ona sama staje się małą bezbronną dziewczynką.
Tak naprawdę ta sztuka nie traktuje o meandrach kariery aktorskiej. Maja Komorowska zmienia interpretację i akcenty tekstu. To za jej sprawą spektakl staje się głębszy, nabiera akcentów tragicznych. Gdy ogarnia ją smutek przemijania, gdy pocieszeniem zbliżającej się śmierci nie może być nawet świadomość, że i to słońce, które ogrzewa ją swoimi promieniami, także zmierza ku śmierci. A jednak za sprawą silnej osobowości przykuta do fotela Sarah Bernhardt - czy może Maja Komorowska - próbuje się z tą śmiercią zmierzyć. Nomen omen: mimo wszystko.
- Nie możemy wygrać ze śmiercią, ale możemy sprawić, by musiała schwytać nas znienacka - mówi. A jak? Być w ciągłym ruchu, żyć każdą chwilą. I ten apetyt na życie emanuje z dwóch wielkich artystek.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.