Będzie o miłości, niespełnionych tęsknotach i zawodach. Z mężczyzną w tle. „Sześć i pół kobiety” to muzyczne zwierzenia przyjaźniących się ze sobą pań.
Spektakl jest złożony z piosenek Lyndy Lemay, mało w Polsce znanej kanadyjskiej kompozytorki, której piosenki adresowane są przede wszystkim do kobiet, bo też o kobietach pisze. A jak o kobietach, to o miłości, o niespełnionych tęsknotach, o zawodach.
Reżyser spektaklu Piotr Cieślak złożył z tych piosenek scenariusz na kształt zwierzeń przyjaźniących się ze sobą kobiet. I jak to „babskie” zwierzenia, pełne są nostalgii, humoru, goryczy.
Gdzieś w tle jest zawsze mężczyzna, który nie spełnił oczekiwań, dzieci z którymi coraz trudniej nawiązać kontakt, poczucie winy, z którego nic nie wynika. Czujemy się tak, jakbyśmy wpadli na kawę zamiast do psychoanalityka. Bo to i taniej, i skuteczniej. Możemy się wygadać, zwierzyć z tego, co boli, w przyjaznym gronie kobiet, które przeżywają podobne problemy.
Prawda, że te problemy są banalne, często śmiesznie banalne, ale czyż nie takie jest życie, które składa się raz z wielkich, raz z małych dramatów?
Największym atutem tego spektaklu jest warstwa wokalna. Zwłaszcza że aktorki zaproszone przez reżysera wielokrotnie prezentowały swój kunszt, dzięki czemu nawet banalne teksty nabierają znaczenia. Wystarczy wymienić Ewę Błaszczyk, Edytę Jungowską, Monikę Świtaj, Joannę Trzepiecińską.
Spektakl „Sześć i pół kobiety” zrealizowany został jeszcze z „poprzedniego rozdania”. Od nowego sezonu dyrektorką Teatru Studio została Agnieszka Glińska i już udało jej się zaangażować do zespołu aktorów, z którymi pracowała na wielu scenach. Repertuar zapowiada się interesująco.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.