– Dla wielu osób to, że gramy na instrumentach perkusyjnych, jest czymś dziwnym. Traktują nas jak rąbniętą grupę ludzi – mówi Jan Wierzchowski, założyciel zespołu perkusyjnego z Sochaczewa.
Nazwali siebie L’ombelico del Mondo, czyli „pępek świata”. Sochaczewski zespół perkusyjny, grający sambę i muzykę afrykańską, tworzą głównie miejscowi uczniowie i studenci. Są również osoby, które na próby do starej piekarni dojeżdżają aż z Bydgoszczy czy Krakowa.
Głośne granie
– Byłem strażakiem OSP w Kampinosie. Wpadłem na pomysł, jak przyciągnąć do remizy młodych ludzi. Zaciągnąłem dług, kupiłem pierwsze instrumenty perkusyjne i stworzyłem grupę warsztatową grających na bębnach. Z czasem z pobliskiego Sochaczewa zaczęło przyjeżdżać coraz więcej osób. Kiedy zobaczyłem, jak młody chłopak jedzie prawie 20 km po oblodzonej drodze na rowerze po to, żeby pograć 2 godziny na bębnach, pomyślałem, żeby przenieść próby do Sochaczewa. Okazało się, że to był trafiony pomysł. Tutaj znaleźliśmy swoje miejsce – mówi J. Wierzchowski.
Nie od razu trafili do starej piekarni przy ul. Traugutta. Próby prowadzili w różnych miejscach. – Dla wielu osób to, że gramy na instrumentach perkusyjnych, jest czymś dziwnym. Traktują nas jak rąbnięta grupę ludzi. Chociaż negatywnych reakcji nie doświadczamy, oprócz tego, że domy kultury nie za bardzo nas lubią, nie tylko za głośną muzykę – dodaje J. Wierzchowski. W odróżnieniu od domów kultury, miejsce, w którym się spotykają, jest otwarte dla wszystkich całkowicie za darmo. Jedyne, czego oczekuje się od ludzi, którzy się tam pojawiają, to zaangażowania w to, co robią.
ombellico
Ragga - Stokrotka, L'ombelico 2010
– Zależy mi na tym, żeby ściągnąć ludzi, którzy nie mają pieniędzy, a mają swoje pasje. Raz ktoś przyszedł na szczudłach i spodobało się to innym. W tej chwili na szczudłach chodzi kilka osób z zespołu. Tak samo z kuglarstwem fireshow. Pomyślałem: „Mamy jakieś pieniądze zespołowe, wydajmy je na sprzęty kuglarskie. Zobaczymy, co z tego będzie”. Niektóre pomysły są realizowane, a później, po półtora roku czy dwóch latach, wszystko się rozmywa. Nie robimy nic na siłę. Ważne, żeby to interesowało tych młodych ludzi – opowiada J. Wierzchowski.
Skład zespołu na przestrzeni lat ulegał zmianom. Pozostał jednak trzon, dzięki któremu na koncertach prezentują wysoki poziom. – Po występach rozdajemy wizytówki, zapraszając do siebie na próby. Chcemy, żeby inni odczuli, że łączy nas muzyka, ale też ludzie, z którymi się spotykamy – mówi Edyta, sochaczewianka studiująca w Bydgoszczy. – Zauważyłam, że jak ktoś przyjdzie jeden raz i go to zaciekawi, to przyjdzie kolejny i potem już z nami zostaje – dodaje 16-letnia Karolina, której największą satysfakcję sprawia granie na ulicy dla przypadkowych osób. Koncerty, na których zarabiają, są po to, żeby kupić instrumenty czy opłacić salę prób. Ale jeżeli trzeba, bez problemu grają za darmo, zbierając pieniądze w akcjach charytatywnych.
Janek nauczyciel
Jan Wierzchowski pierwsze próby animowania większej grupy ludzi przeprowadził wśród studentów w Krakowie, tworząc uliczną paradę. Z tamtego okresu pozostała też czerwona barwa strojów grupy, którą przejął L’ombelico del Mondo. Ze swoimi obecnymi podopiecznymi ma bardzo dobry kontakt, choć jest wymagający. Na próbach nie wolno palić. Zwraca też dużą uwagę na naukę.
– Nie robię już tak, jak parę lat wcześniej, że sprawdzałem stopnie w dzienniczkach. Jeżeli są kłopoty w szkole, to jest gorąca linia „rodzice–Janek” i ustalamy między sobą, co dalej robimy. Najgorsza sytuacja byłaby wtedy, gdyby młoda osoba nie chodził do szkoły, tylko poświęcała się grze w zespole.
To cały czas mają być dodatkowe zajęcia – mówi J. Wierzchowski. A ci o Janku mają bardzo dobre zdanie. Choć nie czują przy nim różnicy wieku, darzą go szacunkiem. – Jest jak nauczyciel. Kształtuje naszą osobowość, chce nam pokazać wiele rzeczy. Jak mamy problemy osobiste, stara nam się pomóc – mówi Edyta. – Miałam kiedyś kłopoty z historią. Nauczycielka nie umiała do mnie dotrzeć, a z Jankiem usiadłam, dwa bite dni uczyłam się i się nauczyłam – mówi Kasia zajmująca się kuglarstwem.
– Zawsze chciałem być muzykiem, a okazało się, że jestem znacznie lepszym „kaowcem”. Nie wyobrażam sobie innego życia, chociaż wkładam w działalność w zespole bardzo dużo pracy fizycznej i miałem chwile, gdy myślałam, żeby to zostawić. Czuję się jak człowiek nie z tej epoki. Nigdy nie mogłem zrozumieć, po co ludzie należą do harcerstwa. Teraz już wiem, że chodzi o wspólnotę i działanie razem, to kształtuje ludzi na całe życie – mówi J. Wierzchowski, który chce, żeby każda osoba, która się pojawi na próbie w starej piekarni, brała odpowiedzialność za to miejsce, by było dla nich... pępkiem świata.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.