To, co oglądamy na scenie, jest rodzajem projekcji życia utraconego, strumieniem świadomości, hipotezą.
Dawno nie słyszałam po premierze tak rzęsistych braw, tak autentycznej reakcji, nie dzieliłam tak silnie skupienia i wzruszenia widzów, co na monodramie Sonii Bohosiewicz „Chodź ze mną do łóżka” w teatrze Polonia. I dawno tytuł nie wydał mi się tak odległy od historii, jaką dzieli się z nami bohaterka.
Tekst od pierwszej do ostatniej kwestii zaskakuje. Tak jak zaskakuje profesja autora. Andrzej M. Żak jest bowiem kapitanem żeglugi morskiej. Skąd u tego morskiego wilka tak głębokie rozumienie samotności człowieka, bo przecież o samotność tu przede wszystkim chodzi?
Szybko orientujemy się, że to, co oglądamy na scenie, jest rodzajem projekcji życia utraconego, zapisem strumienia świadomości. To przedstawienie, jak mówi reżyser, jest hipotezą. Wyobrażeniem, przypuszczeniem. Próbą zrozumienia, co czuje ktoś określany mianem „rośliny”. Rośliny, której – o ironio! – pozostawiono myślenie.
A więc nasza bohaterka myśli, i to myśli intensywnie. Znakomicie, z rozwagą prowadzona przez reżysera rola każe się zastanawiać, co jest prawdą, co zmyśleniem. Aktorka rozmawia (Czy na pewno? Bo jak rozmawiać, gdy straciło się czucie i mowę?) z mężem, którego prosi, by więcej nie przychodził.
Rozmawia z lekarzem (hipotetycznie), składając erotyczną propozycję, gdy pacjentka chce sprawdzić, czy jeszcze jest kobietą.
Kolejnym zaskoczeniem jest fizyczność bohaterki. Stoi oto przed nami śliczna dziewczyna, w kwiecistej sukience, odsłaniającej piękne nogi w zgrabnych szpilkach. A przecież orientujemy się, że właśnie to wszystko zostało jej odebrane. Mamy więc do czynienia z przypadkiem, gdy człowiek traci ostatnie z możliwych kół ratunkowych. Ostatniego przyjaciela, jak mówi Levin, „czarodziejską lampę wewnątrz naszego mózgu”.
A jednak, z tej projekcji, z tej hipotetycznej egzystencji przebija heroizm, wiara, że to wszystko ma jednak jakiś sens. Bo może tak rodzi się samoświadomość?
To przedstawienie jest przejmujące.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.