Mrok nad Śródziemiem

„Hobbit – Pustkowie Smauga” to opowieść o odwadze i nadziei, które budzą się wtedy, gdy wokół nie widać już światła.

Minął rok, od kiedy na ekrany kin trafiła pierwsza część filmowej adaptacji przygód Bilba Bagginsa – prostego hobbita, który nie lubił przygód, ale zrządzeniem losu stał się członkiem krasnoludzkiej wyprawy przeciw straszliwemu smokowi. W Boże Narodzenie polscy fani opowieści J.R.R. Tolkiena otrzymali drugą odsłonę tej historii. Czy „Hobbit. Pustkowie Smauga” jest równie wyśmienitą ucztą jak pierwszy film?

Jak w kinie akcji

Dzieło Petera Jacksona jest z pewnością fantastycznym przeniesieniem na ekrany Tolkienowskiego Śródziemia. „Pustkowie Smauga” różni się jednak zdecydowanie od pierwszej części. Wszystko dzieje się niesłychanie szybko i nie ma żadnej rozbiegówki: już od pierwszych sekund filmu widz wpada w sam środek pościgu i można odnieść wrażenie, że odtąd tempo wydarzeń tylko wzrasta. Jeśli lubisz kino akcji, to bez wątpienia będziesz zachwycony. Jeśli jednak oczekujesz sielankowej atmosfery książki, to odczujesz pewien niedosyt. Nad Śródziemiem zapanowała ciemność i dlatego film jest znacznie bardziej mroczny od pierwszej części. Nie, to nie jest zarzut pod adresem Jacksona. Filmowa adaptacja nie jest przecież lustrzanym odbiciem powieści, ale historią zinterpretowaną, opowiedzianą własnymi słowami przez reżysera. Zgodnie z jego wyobrażeniem. I – trzeba to podkreślić – wyobraźnia Jacksona jest fantastyczna. Po raz kolejny zachwycają obrazy świata oddane w najdrobniejszych szczegółach: od umierającej Mrocznej Puszczy, przez skalną twierdzę króla Elfów Leśnych, przepełnione duchem nordyckim Miasto na Jeziorze, po monumentalne hale wykute we wnętrzach Samotnej Góry. Każde z tych miejsc zachęca do zatrzymania się na dłużej. Jest jednak jedno "ale"...

Niestety, przyjęta przez Jacksona konwencja nieustannego pościgu na to nie pozwala. I chyba właśnie tego zatrzymania w „Pustkowiu Smauga” brakowało mi najbardziej. W pierwszej części mogliśmy rozkoszować się takimi scenami jak spotkanie z krasnoludami w domu hobbita, podczas którego Gandalf wraz z kompanią Thorina, nucąc pradawne pieśni, w oparach fajkowego dymu rozprawiali o fascynującej historii ludu Durina czy planach zemsty na smoku i odzyskania utraconego dziedzictwa. Mieliśmy czas, by zachwycić się mistrzowsko odegranym spotkaniem Bilba Bagginsa z tajemniczym Gollumem i ich pojedynkiem na zagadki. W drugim filmie takich scen – pozwalających odpocząć na moment od zgiełku walki – brakuje. Brakuje, choć było kilka wspaniałych okazji, jak choćby wizyta w domu Beorna. W Tolkienowskim oryginale czarodziej Gandalf wprowadza krasnoludy do zagrody dwójkami, prowadząc niesamowity dialog z groźnym gospodarzem, który szczerze krasnoludów nie lubi. Gra toczy się o najwyższą stawkę, gdyż Beorn ma zdolność przemiany w niedźwiedzia i rozwścieczony stanowi śmiertelne zagrożenie. Wersja Jacksona jest zupełnie inna: drużyna Thorina po szaleńczym biegu chroni się w leśnym dworze przed ścigającym ich… Beornem. Osobliwa zmiana roli, jaką odgrywa człowiek-niedźwiedź pozostawia niedosyt u widza, który ceni Tolkiena nie tylko za sceny walki.

Tymczasem Bilbo i krasnoludy nieustannie przed kimś uciekają, cały czas czując na skórze chłód stalowych ostrzy, krwiożercze kły olbrzymich wilków czy świst wrogich strzał. Choć film został nakręcony w technologii 48 klatek na sekundę, widz odnosi wrażenie, że akcja dzieje się znacznie szybciej. Tak szybko, że w niektórych momentach można się pogubić, kto, kogo i dlaczego ściga. Ale na pewno nie ma ani jednej sekundy na nudę.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Reklama

Reklama