Kilka znakomicie zaśpiewanych piosenek – oto, co zostaje ze spektaklu „Fortepian pijany”. Do reszty możemy mieć wiele zastrzeżeń.
Spektakl oparty na utworach Toma Waitsa „Fortepian pijany” w reżyserii Marcina Przybylskiego to pierwsza w sezonie premiera Teatru Narodowego, wystawiona na scenie Studio. Nazwisko legendarnego barda, jakim jest Tom Waits, postaci tyleż mitycznej, co kontrowersyjnej, a także reżysera spektaklu Marcina Przybylskiego, utalentowanego realizatora świetnych spektakli muzycznych, nagradzanego za różnorodne dokonania, obiecywały prawdziwe wydarzenie artystyczne.
A jednak spektakl zawodzi. Gdy docenimy walory muzyczne, świetny kwartet tworzący klimat wieczoru, gdy rozsmakujemy się w znakomitym tłumaczeniu ballad Waitsa pióra Romana Kołakowskiego, do reszty możemy mieć wiele zastrzeżeń. Przede wszystkim, co dziwi w przypadku doświadczonego reżysera, do dramaturgii.
Jeśli nawet chaos scenariusza był zamierzony, to wymknął się spod kontroli i pozostawił utalentowanych aktorów nieco bezradnymi. Znajdujemy się otóż w studiu radiowym, gdzie rodzi się przedstawienie, mające przenieść wykonawców do miasteczka Whittier w południowej Kalifornii, gdzie mieszkał Tom Whaits. Pomysł nawiązuje do filmu kubańskiego „Buena Vista Social Club”, w którym występują pielęgnujący wokalną tradycję starzy muzycy.
Szef studia dzieli się z nami pomysłem przywołania fanatycznych admiratorów Waitsa, małomiasteczkowych dziwaków, takich jak sprzedająca warzywa lunatyczka, fryzjer który oddaje się pociąganiu z kieliszka, szofer, kilku nieudaczników. Warunkiem wystąpienia w programie jest sprowadzenie do miasteczka samego Toma Waitsa.
Dalej twórcy pozostawiają scenariusz naszej wyobraźni. Nie wiemy, czy na pewno zamknięty w budce telefonicznej zdesperowany (życiem?) mężczyzna jest w istocie Tomem Waitsem, czy jest nim inny, młodszy wokalista, który śpiewa tytułową piosenkę „Fortepian pijany”, oskarżając instrument o chaotyczne dźwięki, bo to nie wykonawca jest pijany, a fortepian właśnie.
Spektakl przynosi kilka świetnych interpretacji. Ci przegrani, porzuceni, zagubieni, typy spod ciemnej gwiazdy tęskniący do prawdziwej miłości, do szczęścia poruszająco wyśpiewują swoje cierpienie. Jak w piosence „Tańcząc z Matyldą” czy w balladach wykonywanych przez Monikę Dryl. Myślę jednak, że niepowodzenie przedstawienia bierze się z faktu, że Tom Waits nie jest postacią jednoznaczną, a scenariusz został pozbawiony wielowymiarowości.
Czyli smutne losy Flipa i Flapa. Bo już z końcówki ich kariery.
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.