- To ten film, w którym Christian Bale zagrał Chrystusa, nie? – chyba tak najczęściej kojarzy się tę telewizyjną produkcję z 1999 roku. Niesłusznie. Film ten ma bowiem do zaoferowania widzom znacznie więcej, niż tylko występ Bale’a – jednego z największego gwiazdorów współczesnego kina.
Warto także pamiętać, że kiedy film ten powstawał, Bale nie miał jeszcze takiej pozycji w Hollywood, jak dziś. Przez lata świetnie radził sobie jak aktor dziecięcy (na przełomie lat ’80 i ‘ 90 zagrał m.in. w „Imperium słońca”, „Henryku V”, czy „Wyspie skarbów”), ale później bywało z jego karierą różnie. W roli Jezusa dowiódł, że przed kamerą radzi sobie świetnie także jako dorosły, co potwierdziły kolejne, pamiętne role – chociażby te w „American Psycho”, „Mechaniku”, czy kolejnych częściach przygód Batmana.
W wyreżyserowanej przez Kevina Connora „Marii, Matce Jezusa” Bale, choć gra samego Chrystusa, mimo wszystko wciela się w postać drugoplanową. Na pierwszym planie mamy tu rzecz jasna tytułową bohaterkę i to o dwóch obliczach – młodą Maryję gra Melinda Kinnaman, starszą natomiast Pernilla August.
Co ciekawe, to mniej znana i uznana Kinnaman „kradnie film”. Jej kreacja to istny, chodzący ideał. Osoba, którą przepełnia miłość, pokój i dobro. Może zabrzmi to absurdalnie, ale gdyby ktoś chciał przyznać jakiejś aktorce tytuł najmilszej i najsympatyczniejszej ekranowej Maryi, Melinda Kinnaman byłaby moją faworytką. Zaraz obok Alissy Jung, która zagrała w „Maryi z Nazaretu”.
Najmilsza i najsympatyczniejsza...
Ale czy cała ta produkcja nie jest właśnie taka? Podczas seansu miałem momentami wrażenie, że oglądam ożywioną stajenkę betlejemską. Kościelną szopkę. Ten sam urok, aura, nastrój, kolorystyka, kostiumy… - jak to nazwać? Być może kluczem jest scenografia?
Twórcy filmu nie mieli wielkiego budżetu. Wnętrza, w których go kręcono to plany studyjne, atelier, do złudzenia przypominające kadry z seriali klasy B typu „Młodzi muszkieterowie – nowe pokolenie”, czy „Xena: wojownicza księżniczka”. Tamte produkcje rażą sztucznością – „Maria, Matka Jezusa” przeciwnie. Ta prosta, telewizyjna konwencja tu okazała się być strzałem w dziesiątkę.
Spisał się i scenarzysta Albert Ross. Młoda Maryja odnajduje zabłąkana owieczkę; sprzeciwia się ukamienowaniu nierządnicy; opowiada małemu Jezusowi na dobranoc historię o miłosiernym Samarytaninie; rozmawia z nim o konieczności miłowania bliźnich… - wszystko to co znamy z biblijnych opowieści o Chrystusie, Ross (apokryficznie) przypisuje Maryi. Tak jakby to Ona ukształtowała Jezusa. Zaszczepiła mu idee, które później będzie głosił jako dorosły.
„Maria, Matka Jezusa” to bardzo dobry film biblijny. Być może nieco „okrojony” (brakuje w nim wielu scen, które znamy z Ewangelii), ale z drugiej strony… To przecież tylko ruchoma ilustracja. Coś, co ma widzów zachęcać do sięgnięcia po Pismo Święte. Dzieło Kevina Connora robi to doskonale.
***
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego
Czyli powrót do krainy dzieciństwa. Pytanie tylko, czy udany. I w ogóle możliwy…