Klasyka jest wtedy żywa, jeśli doszukujemy się w niej nowych sensów. Ale jak wytyczać granice?
Spektakl „Lalka” wystawiony w Teatrze Powszechnym, jak uczciwie mówi reżyser Wojciech Faruga „wg Bolesława Prusa”, nosi podtytuł „Najlepsze przed nami”. Znając poczucie humoru autora, jego sarkastyczny dowcip, ani on, ani my nie traktujemy tego serio.
Twórcy spektaklu przenieśli bohaterów w nasze czasy i pokazali, jak sobie w tej rzeczywistości radzą. Czy mają szanse na szczęście, na realizację celów?
Wydaje się, że nie. Zmiana, jaką w nich dostrzegamy, jest zmianą destruktywną. Publiczność i krytyków ta nowa wizja „Lalki” podzieliła, jakby reżyser świadomie wsadził kij w mrowisko.
Niegdysiejsi idealiści przejrzeli na oczy, zrozumieli wartość pieniądza, stali się cyniczni i bezwzględni. Wokulski już nie kocha wyidealizowaną miłością panny Izabeli, widzi jej upadek, nie tylko finansowy. Słucha wywodów niegdysiejszego łowcy posagów Starskiego, który jako wyrafinowany coach poucza, jak zrobić karierę i pomnożyć majątek.
Najbardziej rozczarowuje prezesowa Zasławska, która udział w kościelnej kweście zamieniła na współczesną fundację, a jej cele bynajmniej nie są jasne.
Świat idzie w złą stronę, a z nim nasi bohaterowie. Zaczyna obowiązywać katechizm późnego kapitalizmu. Pierwsze zdanie, jakie wypowiada Izabela do Wokulskiego, brzmi: „Jak się panu podoba przedstawienie”? co może być aluzją do dawnego oczarowania Wokulskiego na widok Izabeli w teatrze, ale też do gry, jaka toczy się wokół bohaterów, wciągając ich w swoje intrygi.
Wokulski w krzykliwej marynarce w kratkę, Izabela pozbawiona chłodu, ale i subtelności – to już inni ludzie.
Marcin Czarnik jako Wokulski i Anita Sokołowska jako Izabela wchodzą w swoje role zgodnie z intencją twórców, tracąc tę indywidualność, jaką nadał im Prus. A co na to Prus?
Jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii.